«Zabrałam mamę do siebie, ale po miesiącu odesłałam ją z powrotem — teraz wszyscy uważają mnie za potwora»

polregion.pl 4 tygodni temu

Zabrałem mamę do siebie, ale po miesiącu odwiózłem ją z powrotem – i teraz wszyscy uważają mnie za potwora.

Kiedy zdecydowałem się zabrać mamę ze wsi do miasta i sprowadzić ją do mojego domu, wydawało mi się, iż robię jedyną słuszną rzecz. Nie była już młoda, mieszkała sama w domu, w którym z każdym rokiem coraz trudniej było sobie radzić: piec kaprysił, woda w studni zamarzała zimą, a sąsiedzi albo wymarli, albo sami stali się staruszkami. Myślałem, iż powinna być blisko – pod opieką, w cieple, w normalnych warunkach. Ale po miesiącu wsiadłem za kierownicę i zawiozłem ją z powrotem do tej samej wsi. I teraz chyba stałem się wrogiem numer jeden dla wszystkich znajomych, a choćby niektórych krewnych.

— Jak mogłeś tak postąpić? — mówili mi.
— To twoja matka! Najbliższa osoba, nie pies, żeby wziąć – i oddać!
— A gdyby twoje dzieci tak z tobą postąpiły? Otrzymałbyś to, na co zasłużyłeś!

Słyszałem wszystko. I rady, i wyrzuty, i złośliwe uwagi. Niektóre prosto w twarz, inne – za plecami, ale i tak do mnie docierały.
Prawo karmy, mówili. Napraw się, póki nie jest za późno.

A przecież nikt z nich nie był na moim miejscu. Nikt nie mieszkał z moją matką dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nikt nie widział, jak z energicznej i dobrej kobiety w ciągu kilku dni zamieniła się w obcą osobę, która płacze, oskarża, godzinami milczy i odmawia jedzenia. Nikt – oprócz mnie.

Na początku wszystko było jeszcze znośne. Urządziłem jej osobny pokój, kupiłem nowe kapcie, pidżamę, powiesiłem ulubione zdjęcia, a choćby przywiozłem ze wsi kilka jej kwiatków doniczkowych. Chciałem, żeby poczuła się u siebie. Ale zamiast wdzięczności spotkał mnie chłód. Siedziała w pokoju, jakbym przywiózł ją do obcego domu, jakbym nie był synem, ale strażnikiem. Przynosiłem jej jedzenie, zapraszałem do kąpieli – choć doskonale radziła sobie sama, na wsi była przecież całkiem sprawną kobietą. Ale w mieście – jakby coś się w niej złamało.

Minęło kilka dni, a ona zaczęła… urządzać moje mieszkancie po swojemu. Przestawiła garnki, talerze, przyprawy. Przekładała wszystko w łazience, łącznie z moimi kosmetykami. Starałem się nie ingerować. Mówiłem sobie: to tylko adaptacja. Ale potem zaczęły się łzy. Każdego wieczoru. Najpierw ciche, potem histerie. Siedziała w fotelu i powtarzała:

— Ja tu jestem nikim… Tu nie jestem u siebie… Nie chcę tak żyć…

Czułem się, jakbym stał się katem. Choć szczerze chciałem tylko pomóc.

— Chcę umrzeć w swoim domu, na wsi. Gdzie wszystko jest moje. Gdzie znam każdy kąt. Gdzie ściany mnie słyszą…

Próbowałem przekonać ją, żeby została. Mówiło, iż będzie jej ciężko samej. Że jesteśmy blisko. Że wnuczka jest blisko. Że zawsze będzie pomoc. Ale nie. Z każdym dniem było tylko gorzej. I zrozumiałem: jeżeli nie zabiorę jej z powrotem, stracę ją zupełnie. Albo oszaleje z tęsknoty, albo złamie się tak bardzo, iż nie będzie już powrotu.

Spakowałem jej rzeczy, wrzuciłem do bagażnika i zawiozłem z powrotem. Siedziała w samochodzie w milczeniu. Ani słowa. Dopiero gdy pojawił się znany zakręt do jej domu, usłyszałem:
— Dziękuję.

Teraz mama dzwoni do mnie prawie codziennie. Wesoła. Spokojna. Mówi, iż znów posadziła ogórki, iż robi ulubiony dżem. Sąsiadka z drugiego końca wsi przychodzi do niej na herbatę. I słyszę, iż jest szczęśliwa. Tak, sama. Ale szczęśliwa.

A ja? Ja zostałem z etykietką „bezdusznego syna”. Ale wiecie co? Nie żałuję. Bo czasem miłość to nie zatrzymywać, ale puścić wolno. Nie ciągnąć na siłę do swojej strefy komfortu, ale pozwolić człowiekowi być tam, gdzie jest mu dobrze. I nie zawsze na starość rodzice chcą żyć z dziećmi. Zwłaszcza gdy mają swój dom, swoją historię i swoją przeszłość wsiąkniętą w ściany.

A jeżeli moja matka odzyskała spokój w swoim domu, to znaczy, iż zrobiłem dobrze. Niech sobie o mnie myślą, co chcą. Ważne, iż znów się uśmiecha.

Idź do oryginalnego materiału