- Kiedyś all-inclusive na Wyspach Kanaryjskich i innych uroczych zakątkach świata. W tym roku planujemy jedynie kilka dni pod namiotem nad jeziorem. Nie stać nas już na wyjazdy zagraniczne, ale nie chcę pozbawiać rodziny możliwości odpoczynku. Jest to wprawdzie inny jego rodzaj, ale myślę, iż dla umysłu potrzebny. Żona i dzieci mogą poobcować z naturą, odpocząć od codziennych obowiązków, a nie wydajemy na to fortuny. Trochę jedzenia z ogniska, trochę w restauracjach... Na razie na to nas stać. Jak będzie w kolejnych latach, zobaczymy - mówi mój rozmówca zagajony o plany wakacyjne.
REKLAMA
Zobacz wideo Ile trzeba zarabiać, aby godnie żyć? [SONDA]
"Gdybym miała płacić za wyjazd wakacyjny ze swojej pensji, to bym nigdzie nie pojechała"
Okazuje się, iż taka sytuacja nie jest odosobniona. Wiele osób, choć w teorii zarobki ma zadowalające, musi mocno przycinać na kosztach, gdy mowa o wakacyjnych wyjazdach lub innych dodatkowych wydatkach. Podobnie to wygląda u kolejnych osób, z którymi rozmawiałam. - Zarabiamy z mężem 12 tys. i ledwo stać nas na wakacje pod namiotem. No może jakiś pokój w pensjonacie. Jednak kredyt na mieszkanie i posiadanie dzieci robią swoje... Tęsknię za prawdziwym urlopem, bez wyliczania, czy dziś możemy zjeść w restauracji, czy musimy odgrzewać pulpety ze słoika.
- Tęsknię za czasami, gdy mogłam sobie pozwolić na dwutygodniowe wakacje za granicą - dodaje kolejna osoba. - Niestety inflacja, kryzys w firmach, w których pracujemy z mężem i fakt, iż wykańczamy mieszkanie, sprawił, iż żyjemy z miesiąca na miesiąc, drobne oszczędności wydając stopniowo na wyposażenie domu. Nie jest to łatwe, gdy słyszy się od znajomych o podróżach do Tajlandii, długim wypoczynku albo choćby tygodniowym w najtańszych kierunkach Europy. Ciężko pracujemy, a nie mamy jak odetchnąć.
Gdybym miała płacić za wyjazd wakacyjny na bieżąco ze swojej pensji, czyli tak, iż samolot czy hotel opłacam z marszu, bez ruszania oszczędności, to bym nigdzie nie pojechała. Ale mam konto oszczędnościowe, na które od lat odkładam kasę. Biorę przed wyjazdem pożyczkę od samej siebie bez żadnych rat, pożyczek, formalności bankowych i spłacam ją w kolejnych miesiącach samej sobie. Dzięki temu nie jestem zrujnowana finansowo i mogę gdzieś pojechać
- mówi moja kolejna rozmówczyni. Dodaje jednak jedną istotną uwagę: - Z tym iż ja nie mam ani kredytu na mieszkanie, ani dzieci, więc mam możliwość odłożenia pewnej kwoty. W przeciwnym razie czarno widzę jakiekolwiek oszczędzanie, a więc i o wyjazdach mogłabym tylko pomarzyć.
"Kredyt, opłaty, auto, lekarze. I 10 tys. pójdzie w mig"
Nasi czytelnicy w dużej mierze dobrze znają problem godzenia rodzinnego budżetu z nadprogramowymi wydatkami lub po prostu odkładaniem na czarną godzinę. Pod artykułem: "Zarabiam z mężem 10,5 tys. Z dwójką dzieci żyjemy tylko do pierwszego", pojawiło się wiele niezbyt optymistycznych komentarzy. "Czteroosobowa rodzina? Nic dziwnego, iż 10 tys. to na styk. Dzieci rosną, potrzeby ich również. Na same rachunki pójdzie połowa, a reszta na jedzenie, na leki, bo dzieci chorują, jedne bardziej, jedne mniej. I co się dziwić? Normalne życie". "Mamy z mężem taką samą kwotę, a sam kredyt, czynsz, rachunki to 5 tys. Do tego paliwo, jedzenie, leki, lekarze, utrzymanie samochodu i naprawdę szału nie ma. Nie jadamy w restauracjach, nie chodzę do kosmetyczki i fryzjera. Ubrania kupuję w tanich sklepach lub używane".
Wystarczy mieć w tych czasach kredyt na dom. Kilka lat temu ten kredyt wynosił ok. 1800 zł a w tej chwili 3500 zł. Jest różnica? Dodatkowo np. opłaty, dwa auta, dom na gaz, gdzie rachunki są po 2200 zł i życie, lekarze, choroby i 10000 pójdzie w mig. Ten, kto życia nie zna, będzie się śmiał.
"Mam z żoną identyczną sytuację, z tym iż jedno dziecko, córkę 15 lat. Mieszkamy na wsi w kupionym na kredyt domu (nie willa na przedmieściach). Rata kredytu urosła nam po pięcioletnim okresie stałego oprocentowania z 1170 zł na 2050 zł, koszt ogrzewania/ciepła woda to 850 zł, energia elektryczna 600 zł, koszty dojazdu do pracy/córki do szkoły/zajęcia pozalekcyjne 800 zł, wyżywienie około 2500 zł (nie palimy, nie pijemy), do tego raz do roku ubezpieczenie domu, samochodu i inne losowe wydatki związane np. z naprawą kotła. W pracy zrezygnowałem z grupowego ubezpieczenia i dodatkowo płatnych benefitów. Jesteśmy w stanie zaoszczędzić na co najwyżej drobne wydatki. jeżeli ktoś twierdzi, iż takie pieniądze wystarczają na przeżycie, to owszem zgodzę się, ale pod warunkiem, iż masz zdrowie, a los oszczędzi ci nieprzewidywalnych kosztów np. z większymi usterkami w domu czy samochodzie" - czytamy z kolei pod innym artykułem.
10 tys. zł na rodzinę to mało? "Ludzie mocno przesadzają z tym narzekaniem"
Nie brakuje też komentarzy osób, które stwierdzają, iż wystarczy umiejętnie dysponować domowym budżetem lub potrafić odmówić sobie przyjemności jak droższe buty czy wizyta u kosmetyczki. "Ja kiedyś nie jeździłam choćby na wycieczki szkolne, bo nie było kasy, o wczasach to mogliśmy tylko marzyć. A teraz takie bzdury wypisują... Dzieciom mówi się prawdę: nie stać nas i tyle. Choć przy dzisiejszej pomocy, jaką jest 800+, to ludzie mocno przesadzają z tym narzekaniem". "Nasi rodzice, wychowywali nas, mówiąc, na co nas stać, na co nie stać, jak zaoszczędzić i jak zapracować na swoje potrzeby. Tak wychowuje się odpowiedzialnych, uczciwych ludzi, a nie rozpuszczone, roszczeniowe, bezduszne bachory na całym świecie".
Na tego typu wypowiedzi odpowiada jeden z internautów. "Najwięcej do powiedzenia mają ci, co nie mają dzieci, a mieszkanie dostali od dziadków lub rodziców. Ja z żoną zarabiam ponad 20 tys. i jakoś dajemy radę, ale szału też nie ma. Jedna wycieczka szkolna starszej córki na 5 dni to prawie 2 tys., najtańsze buty, które trzeba co roku kupować nowe, to 300 zł, co roku nowe ubrania, jedzenie, obiady szkolne, książki, przybory, przejazdy, zajęcia pozalekcyjne, kredyty hipoteczne na dom lub większe mieszkanie i utrzymanie tego domu, kupno samochodów i ich utrzymanie, a jeszcze chorobowe na dzieci, prywatne wizyty u lekarza, czasami jeszcze okulary korekcyjne itd.".
Oczywiście można mieszkać jak w Bangladeszu na dwupiętrowych łóżkach w mikrokawalerce w cztery osoby, jeść kaszę ze smalcem, do szkoły 3 km odprowadzać dziecko pieszo, a jak zachoruje, to nie chodzić do lekarza, tylko liczyć na cud. Można, tylko po co wtedy ogóle mieć dzieci?
- pyta internauta. A co wy o tym sądzicie? Ile trzeba zarabiać, by żyć wygodnie i nie martwić się okazjonalnymi wydatkami, np. wakacjami albo naprawami? Zachęcamy do udziału w sondzie i komentowania.