Nie mogłem się zebrać, by nacisnąć dzwonek. Pod moim mieszkaniem w Warszawie, ciężka torba w garści, klucze głupio dzwoniły w kieszeni płaszcza. Trzy dni wcześniej, po kolejnej głupiej kłótni, rzuciłem żonie, iż więcej tu noga moja nie postanie. Halina cisnęła za mną kapciem, wrzeszcząc: „Spadaj, gdzie pieprz rośnie!” Ot, zwykła sprzeczka po trzydziestu latach małżeństwa. Tyle iż teraz coś poszło inaczej.
Kto tam? głos Haliny zza drzwi.
To ja, Władek. Otwórz.
Cisza. Długa, nieprzyjemna.
Halina, słyszysz? powtórzyłem.
Słyszę odparła lodowato. Czego chcesz?
Jak to czego? Przyszedłem do domu.
To już nie twój dom.
Osłupiałem. Nigdy jeszcze nie posunęła się tak daleko.
Halina, przestań bajki pleść. Otwórz, pogadamy normalnie.
Nie otworzę. I rozmawiać nie będę.
Co ci się stało? O co całe to halo?
Sam wiesz w jakiej sprawie.
I wiedziałem. Trzy dni temu znalazła w kieszeni płaszcza karteczkę z kobiecego pisma koleżanka z księgowości, Otylia Zielińska, zostawiła numer w kwestii narady. Próbowałem tłumaczyć, ale rozwścieczona żona nie chciała słuchać.
Halina, przecież wyjaśniłem! To Otylia z księgowości! Sprawa służbowa!
Służbowa? Oczywiście! sarkazm w jej głosie. O dziesiątej wieczór służbowe sprawy?
Jaka dziesiąta? Nigdy do niej nie dzwoniłem!
Kłamiesz! Widziałam na twoim telefonie!
Ścisnęło mnie w środku. Dzwoniłem, ale z innego powodu córka koleżanki szła na medycynę, a tam mój znajomy pracował. Obiecałem słówko wstawić. Człowiecza przysługa. Żadnych podtekstów.
Halina, wpuść mnie, spokojnie wszystko wyłożę.
Nie. Tłumacz stąd.
Obejrzałem się sąsiedzi mogli się zjawić, a nie chciałem rodzinnych brudów na wierzch wyciągać.
Słuchaj: dzwoniłem do Otylii, to prawda. Ale nie z tego powodu, co myślisz. Jej córka na medycynę, a tam pracuje mój kolega, Jan. Obiecałem z nim pogadać.
I myślisz, iż uwierzę w takie bajanie?
To nie bajki!
Prawda? To czemu przede mną ukrywałeś?
Nie ukrywałem! wybełkotałem. Po prostu nie widziałem potrze-by wtajemniczania jej w każdą drobnostkę pracy.
Pewnie! Nie widziałeś. A może powiesz, po co z nią kawę piłeś po robocie?
Zamarło mi serce. Skąd to wiedziała?
Skąd ty…?
Ala Kaczmarek widziała. Mówi, siedzieliście jak gołąbki, za rączki się trzymali.
Żadnego trzymania! oburzyłem się. Spół godzinę. Kawą poczęstowała w podzięce za pomoc z córką.
Oczywiście, iż w podzięce. Takie teraz wdzięczności chodzą.
Słyszałem w jej głosie taką furię, iż wiedziałem: bez walki nie wpuszcza.
Halina, kochanie, pomyśl sama. Po co mi inne baby? Mam cię, mam naszą rodzinę.
Mieliśmy rodzinę. Teraz nie ma.
Jak to nie ma? Co ty pleciesz?
To co mówię. Zmęczyło mnie życie z zdrajcą.
Jakim zdrajcą? Nic nie zrobiłem!
Nie? To co? Romansik układasz?
Opadłem czołem na drzwi. Rozmowa biegła w ślepą uliczkę.
Halina, może spotkajmy się jutro, jak się uspokoisz? Pogadamy po ludzku.
Nie uspokoję się. I spotykać nie będę.
Halina…
Leć do tej swojej Otylii. Może ona cię wpuści.
O czym ty mówisz? Jaka Otylia? Ja mam sześćdziesiąt lat! Dziadek jestem! Wnuki mam! Po co mi jakieś romanse?
A po co z babami do kawiarni chodzisz?
Przecież wytłumaczyłem! Raz poszedłem, z przyzwoitości.
Raz… A może nie raz?
Połapałem się, iż wpadłem w potrzask. Cokolwiek rzecze, i tak znajdzie hak.
Dobra westchnąłem. Pójdę. Ale jeszcze pogadamy.
Ani trochę nie pogadamy.
Porwałem torbę i zszedłem na dół. Na ulicy czekał syn Mirek, który odebrał mnie z Dworca Krakowskiego.
I co, tato? Wpuściła? spytał, widząc minę.
Nie.
Na poważnie? zdziwił się. Matka całkiem oszalała?
Nie wiem, synu. Sam już nie czaję.
Wsiedliśmy do auta. Mirek zapalił silnik, ale nie ruszał.
Tato, co tam u was naprawdę zaszło? Matka przez telefon takie rzeczy gadała…
Co gadała?
Ano… Żeś sobie kochankę znalazł. Że jej zdradzasz.
Ciężko westchnąłem.
Mirek, przysięgam na co chcesz nikogo nie mam. I nigdy nie miałem. Matka sobie uroiła.
A skąd ta… jak ją… Otylia?
Otylia Zielińska, koleżanka z księgowości. Normalna kobieta, nic osobliwego. Pomogłem jej z córką, poczęstowała kawą. To wszystko.
Mirek wpatrywał się we mnie uważnie.
Tato, prawdę gadasz?
Prawdę, synu.
To nie czaję, z czego matce odwaliło? Zwykle odchodziło szybko.
Ja też nie czaję.
Auto ruszyło. Wiozła mnie do jego mieszkania, gdzie miałem przenocować.
Słuchaj, tato, a może sprawa nie w tej Otyli
Czesław usiadł ciężko na kanapie w mieszkaniu syna, wpatrując się w migoczące światła Poznania za oknem, gdy dotarło do niego, iż Teodora naprawdę może nie ustąpić jego powrót do własnego domu, własnego życia, wisiał teraz na cienkiej nici, a on sam nie wiedział już, kiedy, lub czy w ogóle, ta nić mogłaby się naprawić, póki w oddali księżyc skrył się za chmurami.