Pewnego deszczowego październikowego wieczoru w latach 80. nasze prowincjonalne miasteczko żyło swoim spokojnym tempem. Miałem wtedy 30 lat i moje życie toczyło się między fabryką a wąskim łóżkiem w akademiku. Po studiach tak się jakoś ułożyło — praca, partia szachów, telewizja i rzadkie spotkania z kolegami. Czasem patrzyłem przez okno, widziałem bawiące się dzieci i ogarniała mnie nostalgia — przecież kiedyś marzyłem o rodzinie. Ale gwałtownie odpędzałem te myśli — jaka rodzina w czterech ścianach akademika?
Wszystko się zmieniło tamtego wieczoru. Wszedłem do sklepu po chleb. Ileż razy już to robiłem, zawsze to samo. Tym razem jednak za ladą stała ona — Jadwiga. Wcześniej jakoś jej nie zauważałem, ale teraz mój wzrok na niej zawisł. Zmęczone, ale ciepłe oczy, w których kryła się jakaś iskra.
„Biały czy razowy?” — spytała, ledwie się uśmiechając.
„Biały…” — wybełkotałem jak zagubiony uczeń.
„Proszę, świeży, prosto z piekarni” — sprawnie zawinęła bochenek i podała mi.
Kiedy nasze palce się dotknęły, coś we mnie zatrzeszczało. Szperałem po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych, jednocześnie ukradkiem ją obserwując. Prosta kobieta w kitlu, trzydziestka z hakiem. Zmęczona, ale z jakimś światłem w środku.
Kilka dni później zobaczyłem ją na przystanku. Jadwiga dźwigała torby, a obok kręciło się trójka dzieci. Najstarszy — chłopak około czternastki — poważnie ściskał ciężką siatę, dziewczynka trzymała rękę malucha.
„Pomogę?” — zaproponowałem, biorąc torbę.
„Nie trzeba, dziękuję…” — zaczęła, ale już ładowałem zakupy do autobusu.
„Mamo, a to kto?” — bezceremonialnie spytał najmłodszy.
„Cicho, Bartku” — uciszyła go siostra.
W drodze dowiedziałem się, iż mieszkają niedaleko mojej fabryki, w starej pięciopiętrówce. Najstarszego nazywają Tomek, córkę — Ania, a malucha Bartek. Mąż Jadwigi zginął kilka lat temu w kopalni i od tamtej pory sama ciągnie rodzinę.
„Jakoś żyjemy” — powiedziała z tym swoim zmęczonym uśmiechem.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. W głowie miałem jej oczy, głos Bartka i w środku budziło się zapomniane uczucie — jakby coś ważnego na mnie czekało.
Od tamtej pory stałem się stałym bywalcem spożywczaka. Kupowałem mleko, pierniki, zaglądałem bez powodu. Koledzy z pracy zaczęli się nabijać.
„Co, Krzysiek, trzy razy dziennie do sklepu? To musi być miłość” — uśmiechał się Marek, mój brygadzista.
„Świeże produkty lubię” — broniłem się, czerwieniąc się.
„A może świeżą sprzedawczynię?” — mrugał porozumiewawczo.
Któregoś wieczoru postanowiłem podejść do Jadwigi po pracy.
„Pozwoli pani, iż pomogę z torbami?” — starałem się brzmieć naturalnie.
„Nie trzeba… jakoś tak nie wypada…”
„Wiesz, co nie wypada? Spać na suficie” — zażartowałem, przejmując torby.
Po drodze opowiadała o dzieciach. Tomek dorabia po szkole, Ania to prymuska, a Bartek właśnie nauczył się wiązać sznurowadła.
„Jest pani bardzo miły. Ale nie trzeba nam współczuć” — powiedziała nagle Jadwiga.
„Nie współczuję. Chcę być blisko.”
Później przyszedłem do nich naprawić kran. Bartek kręcił się wokół, interesował się narzędziami.
„A pan umie naprawić samolot?”
„Przynieś, zobaczymy” — uśmiechnąłem się.
Ania poprosiła o pomoc z matematyką. Siedzieliśmy nad zadaniami. Przy herbacie gadaliśmy o życiu. Tylko Tomek był chłodny, trzymał dystans. Potem usłyszałem rozmowę:
„Mamo, on ci jest potrzebny? A jak odejdzie?”
„On jest inny.”
„Wszyscy tacy sami!”
Stałem w przedpokoju, zaciskając pięści. Chciałem wyjść. Ale przypomniałem sobie, jak Ania promieniała z powodu piątki, jak Bartek śmiał się, gdy naprawialiśmy jego samolot i zrozumiałem — nie, nie mogę odejść.
Plotki w pracy rosły, ale już mnie to nie obchodziło. Wiedziałem, po co żyję…
„Krzysiek, zastanów się dobrze” — mówił mój kumpel Zbyszek. „Po co ci te kłopoty? Znajdź dziewczynę bez dzieci.”
„Oszalałeś? Żenić się ze sprzedawczynią z trójką dzieci?” — dziwił się Włodek, współlokator z akademika.
„Odwal się” — burknąłem, nie odrywając się od naprawy budzika.
„Chodzi o to, iż troje dzieci to…”
„Zamknij się, Włodek.”
Pewnego wieczoru pomagałem Bartkowi z wycinanką do szkoły. Chłopak wyciągał język z wysiłku, skupiony na nożyczkach.
„Wujku Krzysztofie, a ty do nas na zawsze przyjdziesz?” — spytał nagle.
„Jak to?” — zaskoczyło mnie.
„No… żeby mieszkać. Jak tata.”
Zastygłem z nożyczkami w ręku. W przedpokoju skrzypnęła deska — Jadwiga stała w przejściu, przyciskając dłoń do ust. Po chwili odwróciła się i wybiegła do kuchni.
Płakała, twarz chowając w ręczniku.
„Jadziu, co się stało?” — ostrożnie położyłem dłoń na jej ramieniu.
„Przepraszam… Bartek pozostało mały. Nie rozumie, co mówi…”
„A jeżeli rozumie?” — odwróciłem jej twarz do siebie.
Podniosła na mnie załzawione oczy.
„Ty to na serio?”
„Bardziej niż kiedykolwiek.”
W tej chwili do kuchni wpadł Tomek:
„Mamo, co się stało? On cię skrzywdził?” — spojrzał mi prosto w oczy.
„Nie, Tomku, wszystko w porządku” — Jadwiga uśmiechnęła się przez łzy.
„Kłamiesz! Po co on tu? Wynoś się stąd!” — krzyknął.
„Niech powie” — spojrzałem mu prosto w oczy. „Mów, co myślisz.”
„Po coś tu przyszedł? Pieniędzy nie mamy, mieszkanie ciasne… Czego od nas chcesz?”
„Ciebie. I Anię. I Bartka. I twoją mamę. Wszyscy mi jesteście potrzebni. Nigdzie nie idę, możesz sobie darować nadzieję.”
Tomek patrzył na mnie kilka sekund, po czym odwrócił się i zatrzasnął drzwi do swojego pokoju. Słychać było stłumioneNastępnego dnia Tomek sam przyszedł do mnie i wyciągnął rękę do zgody, a ja zrozumiałem, iż właśnie zdobyłem coś znacznie cenniejszego niż własna rodzina – ich zaufanie.