Ach, kochani moi, co to był za dzień… Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zarzeczu dzieje się gorzka niedola. Patrzę przez okno mojego gabinetu lekarskiego, a serce mi się tłucze, jakby w kleszczach je ścisnęli i powoli miażdżą.

twojacena.pl 5 godzin temu

Ach, drodzy moi, cóż to był za dzień… Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zalasowie dzieje się gorzka niedola. Patrzę przez okno swojej przychodni, a we mnie serce się kurczy, jakby w imadło je ściśnięto i powoli śrubowano.

Cała wieś zdawała się wymarła. Psy nie szczekały, dzieci pochowały się, choćby niesforny kogut wujka Michała zamilkł. Wszyscy wpatrywali się w jeden punkt w dom Barbary Ignaczewnej, naszej Babci Basi.

A pod jej furtką stał samochód miejski, obcy. Lśnił jak świeża rana na ciele naszej wsi.

Wywoził ją Mikołaj, jedyny syn, swoją matkę. Do domu opieki.

Przyjechał trzy dni wcześniej wygładzony, pachnący drogą wodą kolońską, a nie rodzinną ziemią. Najpierw wstąpił do mnie, niby po radę, a tak naprawdę po usprawiedliwienie.

Walentyno Stanisławówno, sami widzicie mówił, nie patrząc na mnie, tylko gdzieś w kąt, na słoik z watą. Mamie potrzebna jest opieka. Fachowa. A ja? Praca, całe dni w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi… Tam będzie jej lepiej. Lekarze, troska…

Milczałam, tylko patrzyłam na jego dłonie. Czyste, z wypielęgnowanymi paznokciami. Tymi rękami w dzieciństwie chwytał się spódnicy Basi, gdy wyciągała go z rzeki, sinego z zimna. Tymi rękami sięgał po drożdżówki, które piekła, nie żałując ostatniego oleju. A teraz tymi rękami podpisał jej wyrok.

Mikołaju szepnęłam cicho, a głos mi drżał, jakby nie mój. Dom opieki to nie dom. To urząd. Ściany tam obce.

Ale tam są specjaliści! prawie krzyknął, jakby siebie samego przekonywał. A tu co? Wy jedna na całą wieś. A jak w nocy coś się stanie?

A ja w duchu myślałam:

*Tu, Mikołaju, ściany są rodzinne, które leczą. Tu furtka skrzypi tak, jak skrzypiała od czterdziestu lat. Tu jabłoń pod oknem, którą twój ojciec sadził. Czy to nie lekarstwo?*

Ale na głos nic nie powiedziałam. Co tu mówić, gdy człowiek już wszystko postanowił? Wyjechał, a ja poszłam do Basi.

Siedziała na swojej starej ławce przy ganku, wyprostowana, jak struna, tylko ręce na kolanach drżały drobnym dreszczem, nie płakała. Oczy suche, patrzyły w dal, na rzekę.

Zobaczyła mnie, spróbowała się uśmiechnąć, a wyszło tak, jakby nie uśmiech, ale octu się napiła.

Proszę, Stanisławówno szepnęła, a głos cichy jak szelest jesiennych liści. Przyjechał syn… Zabiera.

Przysiadłam obok. Wzięłam jej dłoń w swoje lodowata, szorstka. Ileż to tych rąk przez życie przepracowało… I grządki pielęgnowały, i bieliznę w balii prały, i Mikołaja swojego obejmowały, pieściły.

Może jeszcze z nim porozmawiać, Basieńko? szepnęłam.

Pokręciła głową.

Nie trzeba. On postanowił. Tak mu lżej. On nie ze zła, Stanisławówno. On ze swojego miejskiego kochania tak czyni. Myśli, iż dobra mi życzy.

I od tej jej cichej mądrości dusza mi się w pięty schowała. Nie krzyczała, nie biła się, nie przeklinała. Przyjęła, jak przyjmowała całe życie i susze, i deszcze, i stratę męża, a teraz i to.

Wieczorem przed wyjazdem znów do niej wstąpiłam. Już zebrała węzełek.

Śmiesznie powiedzieć, co tam było. Fotografia męża w ramce, puszysta chustka, którą dałam jej na urodziny, i mała ikonka, miedziana. Całe życie w jednej płóciennej zawiązce.

Dom był uprzątnięty, podłoga wymyta. Pachniało macierzanką i jakoś zimnym popiołem. Siedziała przy stole, na którym stały dwie filiżanki i spodek z resztką konfitur.

Siadaj skinęła. Herbatę wypijemy. Ostatni raz.

Siedziałyśmy w milczeniu. Tyk

Idź do oryginalnego materiału