Dzisiaj był ciężki dzień. Wszystko zaczęło się od telefonu podczas wykładu. Telefon zadzwonił, a ja, Zosia, wyciągnęłam go z kieszeni i spojrzałam na ekran. Odłożyłam, ale znów zadzwonił.
– Kowalska, miej sumienie. Wyłącz ten telefon albo odpowiedz – powiedziała zirytowana wykładowczyni.
– Odpowiem. Mogę wyjść? – skinęłam głową w stronę drzwi.
– Wyjdź – westchnęła.
– Iga, co się stało? Mam zajęcia – zapytałam, wychodząc na korytarz.
– Zosiu… Twoi rodzice mieli wypadek – powiedziała Iga drżącym głosem.
– Co?! – krzyknęłam.
– Przyjedź jak najszybciej.
Wróciłam do sali blada, wrzuciłam książki do torby i ruszyłam do wyjścia.
– Nic nie powiesz, Kowalska? – głos wykładowczyni dogonił mnie przy drzwiach.
– Przepraszam, muszę iść – otworzyłam drzwi i wybiegłam.
– Zosia! Co się dzieje? – Krzysztof dogonił mnie na schodach.
– Nie wiem. Iga dzwoniła, powiedziała, iż rodzice mieli wypadek, żebym przyjechała.
– Żyją? Jadę z tobą.
– Nie musisz…
– Może będziesz potrzebować pomocy. Daj telefon, zamówię taksówkę – dopiero teraz zauważyłam, iż wciąż ściskam telefon w dłoni.
– Boże, tylko niech żyją – szepnęłam, podając Krzyśkowi komórkę.
W taksówce nerwowo kręciłam pasek torby. Krzysztof położył dłoń na mojej ręce, uspokajająco.
– Proszę jechać szybciej – powiedziałam do kierowcy. Wydawało mi się, iż jedziemy ślamazarnie.
– Nie mogę, wszędzie kamery – odparł obojętnie.
– Zapłacę za mandat, tylko proszę, szybciej – ledwo powstrzymując łzy, błagałam.
– Ech… – westchnął i dodał gazu, wyprzedzając inne auta. – Rozbijemy się, to razem.
Wreszcie dom. Krzysztof płacił, a ja już biegłam do bramy.
Iga zobaczyła nas przez okno, wyszła na ganek starego, piętrowego dworku. Miała łzy w oczach, ręce złożone na piersi.
– Żyją? – wbiegłam na ganek, zatrzymując się przed nią.
– Jan Zbigniew zginął od razu, a Krystyna w szpitalu.
– Dlaczego od razu nie powiedziałaś?! W którym szpitalu?
– W pierwszym.
– Krzysiek, taksówka odjechała? – odwróciłam się do niego.
– Zaraz – wyciągnął telefon. – Pan już odjechał? Proszę wrócić…
Już się nie spieszyłam. Płakałam na tylnym siedzeniu, wtulona w ramię Krzysztofa.
Na oddziale nie chcieli mnie wpuścić do mamy.
– To moja mama! Proszę mnie wpuścić! – krzyczałam do lekarza.
– Jest w ciężkim stanie, nieprzytomna.
– Chcę ją zobaczyć…
– Dobrze. Tylko bez krzyków – powiedział i zaprowadził nas na intensywną terapię.
Potem znów jechaliśmy taksówką, już do domu.
– Mamo… Przeżyje, prawda? – pytałam Krzyśka. – Nie mam już nikogo. Nikogo.
– A Iga? To przecież twoja krewna?
– Gospodyni. Od lat u nas pracuje, jak rodzina. Mówiłam tak, żeby nikt nie wiedział.
– Dlaczego?
– Wszyscy w grupie mają gospodynie? Jak by mnie traktowali, gdyby wiedzieli?
Resztę drogi jechaliśmy w milczeniu. Przed domem Krzysztof też chciał wysiąść, ale go zatrzymałam.
– Nie trzeba. Zadzwonię jutro – powiedziałam i weszłam do środka.
Iga wyszła z kuchni na moje spotkanie.
– No i jak? Widziałaś mamę?
– Tak. Jest w śpiączce.
– Boże, Zosiu… – objęła mnie i rozpłakała się. – Trzeba wierzyć, iż Krystyna wyzdrowieje. Pogrzebem Jana zajmie się firma. Już dzwonili – mówiła, głaszcząc mnie po plecach. – Taka tragedia… Jaki dobry człowiek był twój ojciec. Nigdy nie podniósł głosu, zawsze uprzejmy, spokojny…
Zostawiłam Igę, sama poszłam na górę, położyłam się na łóżku i skuliłam w kłębek.
Iga obudziła mnie o świcie. Po jej zapłakanej twarzy od razu zrozumiałam.
– Właśnie dzwonili. Zmarła w nocy… Niech spoczywa w pokoju – przeżegnała się szybko. – Jak to możliwe, Zosiu?
Potem siedziałyśmy w kuchni.
– Zostałam zupełnie sama – szepnęłam.
– Zostanę jeszcze trochę. A potem… wybacz, staruszka już jestem, na emeryturę pora. U was trzydzieści lat pracuję. Zaczynałam jeszcze za czasów twojego dziadka, ojca Jana.
Minęły pogrzeby, dziewięć dni, czterdzieści. W domu przestali pojawiać się ludzie, koledzy ojca. Telefon ucichł. Dom wypełniła ciężka cisza.
Chodziłam na zajęcia, bo Krzysztof mnie zmuszał, inaczej leżałabym w pokoju, wpatrzona w ścianę. Iga kazała mi jeść. Groziła, iż jeżeli nie zjem choć łyżki rosołu, od razu odejdzie. A po co tu jest? Gotuje, a nikt nie je.
Jadłam więc, by nie zostać sama w tym wielkim domu.
Pewnego wieczoru siedziałyśmy w kuchni. Przed nami stygła herbata, której nie tknęłyśmy. Ciszę przerwała Iga.
– Przysięgę złożyłam twoim rodzicom, iż nigdy ci nie powiem. Ale ich już nie ma, więc jestem wolna. A ty masz prawo znać prawdę. Niech mi wybaczą Jan i Krystyna… – przeżegnała się.
– Jaką prawdę? Jaką przysięgę? – spytałam zmęczonym głosem.
– Tę… Nie jesteś sama. Masz matkę – powiedziała stanowczo.
– O czym ty mówisz? Zwariowałaś? Mama nie żyje – machnęłam ręką.
– Krystyna nie żyje. Ale to nie była twoja biologiczna matka. Twoja prawdziwa matka pewnie żyje. Ale nie wiem, gdzie jest.
Wpatrywałam się w nią.
– Mama nie jest moją matką? A tata?
– Ojciec to twój ojciec. Zaraz ci wszystko opowiem. Pracuję tu długo, twój ojciec mi ufał. Dlatego wiem.
Krystyna nie mogła mieć dzieci. Oboje z Janem bardzo to przeżywali. Leczyła się, jeździli po lekarzach. Już stracili nadzieję. A tu do firmy twojego ojca zatrudniła się dziewczyna. Przyjechała na studia z małej wioski, nie dostała się. Nie wróciła do domu. A twój ojZrozumiałam wtedy, iż rodzina to nie tylko krew, ale przede wszystkim ci, którzy kochają cię i są przy tobie, choćby gdy świat się wali, i postanowiłam znaleźć w sobie siłę, by iść dalej, zachowując w sercu zarówno Krystynę, która wychowała mnie z miłością, jak i Natalię, która oddała mnie, bym miała lepsze życie.