— Naprawdę? — głos Sebastiana zadrżał, ale nie ze zdumienia, a z wysiłku, by nie powiedzieć czegoś, czego później będzie żałował. Siedział na skraju kanapy, wpatrując się w opakowanie sushi, którego on i Zofia choćby nie zaczęli jeść. — Serio kupiłaś sobie Porsche?
— Nie Porsche, tylko Taycan. Elektryczne. Mógłbyś chociaż nauczyć się nazwy, jeżeli już zamierzasz mi to wypominać — odparła Zofia, choćby nie podnosząc wzroku znad telefonu. W feedzie „Instagrama” jej koleżanka wrzuciła zdjęcie z kongresu w Genewie. Wszyscy w garniturach, ale piją szampana. Jak zawsze.
W mieszkaniu unosił się zapach wasabi, irytacji i świeżo umytych kafelków — Zofia odruchowo przetarła łazienkę przed przyjazdem Sebastiana. Chociaż wiedziała, iż to nic nie da.
— Po prostu nie rozumiem, po co ci taki samochód? — Sebastian zerwał się i zaczął krążyć po kuchni. — Nie jesteś kierowcą rajdowym. Nie jesteś miliarderką. Myślisz, iż ludzie będą cię bardziej szanować, jeżeli będziesz jeździć tym… kosmicznym statkiem?
— Tak. Właśnie tak. A poza tym będę mogła parkować nie gdzieś pod chmurką, tylko na porządnych miejscach z ładowarkami. I wyobraź sobie, nie będę tkwić w korkach, bo Taycan ma adaptacyjny tempomat. To nie jest show, Sebastian. Chodzi o komfort, bezpieczeństwo i — o zgrozo! — moje pieniądze.
— Słyszałaś, co powiedział tata? — nacisnął Sebastian, jakby powtarzał formułkę, którą wkuwał całą noc.
— Niestety, słuch mam jeszcze w miarę sprawny — Zofia w końcu odłożyła telefon. — Stwierdził, iż kobiecie nie wypada mieć takiego auta, bo to „wywołuje niezdrowe emocje wśród mężczyzn”. Cytuję, między innymi.
— Po prostu się martwi. Jest starej daty.
— Jest zardzewiałej daty, Sebastian. I ty też, jeżeli teraz nie powiesz czegoś, co choć trochę przypomina wsparcie.
Sebastian otworzył usta, jakby chciał coś rzec, ale się powstrzymał. Jakby w środku miał radziecki telewizor — dźwięk jest, obrazu brak.
— Dlaczego nie mogłaś ze mną tego omówić? Przecież jesteśmy rodziną. Mógłbym…
— Co? Zasugerować KIA Ceed, jak twoja mama? Albo w ogóle odradzić i namówić mnie na „dziadkowy” kombiak?
Uśmiechnął się, ale bez radości:
— Dzięki za zaufanie.
Zofia westchnęła i spojrzała na niego jak na stołek z pękniętą nogą — niby jeszcze się trzyma, ale siadać już ryzykownie.
— Sebastian, miałeś kiedyś poczucie, iż możesz robić to, co chcesz? Bez oglądania się na czyjeś opinie, oczekiwania, humory?
— Nie zarabiam tyle co ty, jeżeli o to ci chodzi.
— Nie chodzi o pieniądze, tylko o wolność.
Wzruszył ramionami, jakby te słowa wywoływały u niego alergię.
— Przecież wiedziałaś, iż moi rodzice tacy są. Wiedziałaś, na co się piszesz.
— Miałam nadzieję, iż chociaż mnie zaczną szanować. Albo ty.
Cisza w pokoju stała się gęstsza niż wczorajszy fast food z budki przy metrze. Sebastian znów usiadł, spuścił wzrok.
— Po prostu uważają, iż powinnaś być… no, bardziej kobieca.
— Aha. I najlepiej bez prawa jazdy, własnego zdania oraz z wieczną wdzięcznością za obrączkę? — Zofia gorzko się uśmiechnęła. — No przepraszam, ja nie jestem dodatkiem do rosołu. Jestem, o zgrozo, niezależną osobą.
Odwrócił się. I w tej chwili, jak w teatrze absurdu, do drzwi zapukano. Zbyt stanowczo jak na kuriera. Zbyt cicho jak na sąsiadkę.
— To mama — wyszeptał Sebastian, wstając. — Chciała wpaść, zobaczyć, jak żyjemy.
— Znalazła się tu „przypadkiem”? Czy może założyła śledzenie na mój samochód? — Zofia uniosła brew i poprawiła bluzkę.
— Po prostu… bądź milsza, dobrze?
— Już jestem jak płyn do kąpieli. A tobie przydałoby się przestać być gąbką.
Drzwi się otworzyły. Helena Stanisławowa weszła z torbą z „Frisco”, z miną osoby, która przychodzi nie w gości, ale na inspekcję.
— No, witajcie, gołąbeczki. Przyniosłam zdrową sałatkę, bez azotanów, wam by nie zaszkodziło trochę się odżywić. — Rzuciła okiem na Zofię, ślizgając się wzrokiem po jej szpilkach. — A ty czemu taka odświętna? Na bal idziesz?
— Zawsze tak wyglądam. Nie stać mnie na styl „emerytki na urlopie macierzyńskim” — spokojnie odparła Zofia.
— To do kogo teraz mówisz? — zmarszczyła się Helena Stanisławowa.
— Do abstrakcyjnego wizerunku, niech się pani nie przejmuje. Chyba iż pasuje…
— Sebastian, ty jej pozwalasz tak mówić? — zwróciła się teściowa do syna, ignorując Zofię jak biurową drukarkę w weekend.
— On nie jest moim nadzorcą. Ani tłumaczem z polskiego na rodzinny — Zofia przeszła obok, zabierając sushi z kuchni. — Herbaty może się pani napije? Czy od razu przejdziemy do oceny mojego niegodnego samochodu?
— No widzisz, sama rozumiesz — uśmiechnęła się Helena Stanisławowa. — Nam i Stanisławowi Janowiczowi taki auto bardziej by się przydało. My do rodziny jeździmy, na działki. A tobie po co? Dla blichtru?
— A tak. I dla zemsty. Na was. — Zofia wypowiedziała to cicho, spokojnie. Jak chirurg informujący, iż zapalenie wyrostka przeszło już w zapalenie otrzewnej.
Zapadła cisza. choćby Sebastian najwyraźniej zrozumiał, iż stało się coś poważnego. Zofia odłożyła sushi.
— Wybaczcie, ale nie mam już siły udawać, iż to normalne.
— Co to jest „to”? — zdziwiła się teściowa.
— Właśnie to. Że przychodzicie jak na dyżur. Że Sebastian milczy jak pomnik swojego dzieciństwa. Że mówicie mi, jak mam żyć, wyglądać, wydawać swoje pieniądze. Koniec.
Zdjęła szpilki, jakby zrzucała zbroję, i poszła do sypialni. Sebastian stał z otwartymi ustami, a Helena Stanisławowa spojrzała na niego ze źle skrywaną złością.
— Ona mnie upokarza na twoich oczach, a ty stoisz jak słup soli! Tak nie można żyć!
— I już nie będzie — rozległ się głos Zofii za drzwiami. Spokojny, ale z taką stalą, iż można by nią ciąć.
Zofia obudziKiedy wyjechała swoim nowym, czerwonym Taycanem, zostawiając za sobą mieszkanie, teściów i wszystkie ich uwagi, po raz pierwszy od lat poczuła, iż jedzi pierwszą własną drogą.