Na Białorusi dramatycznie rosną ceny podstawowych produktów, a ziemniaki — dotąd traktowane jako oczywista podstawa kuchni naszych wschodnich sąsiadów — stają się luksusem. W obliczu niedoborów żywności i niezadowolenia społecznego reżim Aleksandra Łukaszenki zdecydował się na posunięcie, które jeszcze niedawno byłoby nie do pomyślenia: otworzył granice na import ziemniaków i innych warzyw z państw Unii Europejskiej. To desperacki ruch, mający na celu złagodzenie wewnętrznego kryzysu.

Fot. Obraz zaprojektowany przez Warszawa w Pigułce wygenerowany w DALL·E 3
W ostatnich miesiącach ceny ziemniaków na Białorusi osiągnęły zawrotne poziomy. W Mińsku mieszkańcy muszą płacić choćby 10 złotych za kilogram – stawki nieosiągalne dla przeciętnej białoruskiej rodziny. Co więcej, dostępne warzywa pozostawiają wiele do życzenia: często są niedojrzałe, zielonkawe, uszkodzone mechanicznie lub zwyczajnie zaczynają gnić. Opozycyjne media donoszą, iż coraz częściej Białorusini stają przed pustymi półkami lub muszą wybierać spośród produktów o wątpliwej jakości.
Przyczyn tego kryzysu jest kilka, ale największe znaczenie ma rosnący eksport ziemniaków z Białorusi do Rosji. Kreml, borykający się z podobnym problemem niedoborów, zakontraktował duże ilości białoruskich warzyw. W rezultacie na lokalnym rynku zaczęło ich dramatycznie brakować. Władze w Mińsku, lojalne wobec Moskwy, zdecydowały się zabezpieczać interes strategicznego partnera kosztem własnych obywateli. W efekcie ziemniaki, które miały zasilić stoły Białorusinów, trafiły do rosyjskich magazynów.
W tej sytuacji rząd nie miał wyjścia. Aby zapobiec społecznemu niezadowoleniu i katastrofie żywnościowej, oficjalnie zniesiono embargo na import warzyw z państw określanych dotąd mianem „nieprzyjaznych” — czyli także z Polski. Otwarto rynek nie tylko na ziemniaki, ale również na cebulę, jabłka i białą kapustę. To sygnał, iż białoruski reżim musi sięgać po rozwiązania niezgodne z wcześniejszą retoryką ideologiczną, by utrzymać sytuację pod kontrolą.
Problem ma jednak głębsze korzenie. Oficjalne dane pokazują, iż ubiegły rok przyniósł najgorsze zbiory ziemniaków od dekady — niecałe 3,2 mln ton. W tym roku cele są równie skromne: zaledwie 1 mln ton z dużych gospodarstw oraz kilkaset tysięcy ton z produkcji indywidualnej. To zdecydowanie za mało, by zaspokoić potrzeby krajowe, nie mówiąc o eksporcie. Białoruś, która przez lata była postrzegana jako bastion rolnictwa w regionie, nagle staje się importerem podstawowych płodów rolnych. Zmienia się też ton oficjalnych komunikatów — z nacisku na samowystarczalność w stronę otwartości i współpracy, choć w rzeczywistości chodzi o pilne łagodzenie skutków własnych błędów polityczno-gospodarczych.
Dla polskich rolników może to oznaczać szansę. W sytuacji, gdy Białoruś otwiera rynek na unijne warzywa, eksport z Polski może znacząco wzrosnąć. To jednak nie tylko kwestia gospodarcza, ale i geopolityczna. Kryzys żywnościowy w państwie rządzonym twardą ręką przez Łukaszenkę pokazuje, jak bardzo Białoruś uzależniona jest od kaprysów polityki i jak mało przestrzeni pozostało jej do manewru. Kraj, który jeszcze kilka lat temu próbował budować narrację o sile i niezależności, dziś importuje kartofle, by zażegnać głód.
źródło: Business Insider/Warszawa w Pigułce