Pewnego dnia, gdy nie boli, ale tylko tli się gdzieś w środku
Na przystanku przy starym rynku w Poznaniu stała kobieta. Paląc papierosa, osłaniała ogień dłonią przed porywistym wiatrem, a drugą przyciskała do siebie szarą płócienną torbę. Wydawało się, iż nie jest wypełniona rzeczami, ale ciężarem trosk. Kobieta stała na samym skraju chodnika, jakby pilnowała tego metra ziemi – jedynego stałego fragmentu w niepewnym, rozmytym świecie.
Miała na imię Krystyna. Liczyła czterdzieści osiem lat, ale wyglądała młodziej. Twarz chuda, o wyraźnych kościach policzkowych, włosy spięte niedbale w kok, oczy jasne, ale z sinawym kręgiem pod powiekami – nie od bezsenności, ale od nieustannego braku: uwagi, ciepła, czegoś więcej.
Nie była złamana, tylko zmęczona. Zmęczona mijającymi bez różnicy dniami, trzaskiem budzika, pustymi słowami “wszystko w porządku”, którymi ukrywała prawdę. Zmęczona wieczorami kończącymi się w ciszy, bez pytań, bez czyjegoś ramienia obok. Zmęczona tym, iż każdego ranka musi zbierać się na nowo, by po prostu przejść przez kolejny dzień.
Obudziła się o siódmej. Dom zatrzeszczał podłogą – syn, Bartosz, szykował się do szkoły. Rzucił przez ramię “cześć” i wyszedł, choćby nie zaglądając do kuchni. Poleżała jeszcze chwilę, wpatrzona w popękany sufit, po czym wstała.
W lustrze – twarz. Bez gniewu, bez radości, choćby bez irytacji. Po prostu twarz. Wypiła kawę na stojąco, oparta o stół, narzuciła kurtkę, złapała torbę i wyszła. Dzień się nie zaczynał – tylko płynął dalej, jak poprzedni.
Tego dnia musiała pojechać do centrum – odebrać zaświadczenie, wpaść do neurologa i, jeżeli się uda, kupić Bartoszowi nową kurtkę. Chodnik był śliski i mokry. Ludzie się spieszyli, ona szła obok, przyciskając torbę do siebie, jakby była jej jedyną osłoną. Po drodze kupiła dwa pierogi z kapustą. Jeden zjadła, drugi zawinęła w serwetkę – dla bezdomnego, który zwykle siedział przy przejściu podziemnym. Tego dnia go nie było. Pieróg zostawiła na ławce. Tak po prostu. Może ktoś był głodny.
U lekarza kolejka – cztery starsze panie żywo dyskutowały o ciśnieniu, ogródkach i oczywiście ciasnym gabinecie, w którym “biedny doktor się dusi”. Krystyna siedziała pod ścianą, przewijała wiadomości. Wybuchy, śmierć, czyjeś obce tragedie, obce uśmiechy w kolorowych magazynach. Życie tak dalekie od jej własnego. Zamknęła telefon. Nie dlatego, iż znudzone – po prostu stało się obojętne.
Neurolog mówił coś o “zaburzeniach wegetatywnych” i “potrzebie odpoczynku”. Kiwała głową, udając, iż słucha. A w myślach powtarzało się tylko jedno: gdzie znaleźć miejsce, w którym można po prostu się położyć i nie myśleć. Nie być silną, nie uśmiechać się, nie trzymać wszystkiego razem. Zniknąć choćby na jeden dzień.
Na zewnątrz zrobiło się wyraźnie chłodniej. Wiatr wślizgiwał się pod kołnierz. Krystyna kupiła kubek kawy, popijała małymi łykami, jakby to było ostatnie źródło ciepła. Usiadła na ławce w parku. Torba przyciśnięta do biodra, oddech wtłoczony w szalik.
Obok przysiadł mężczyzna. Na oko – trochę po pięćdziesiątce. Zmarszczki w kącikach oczu, zmęczone ramiona. Nie patrząc na nią, powiedział cicho:
— Zimno. A do domu i tak nie chce się wracać.
Nawet się nie zdziwiła. Jakby wyjął te słowa z jej głowy. Rozmawiali. O pracy. O jedzeniu. O tym, jak dziwnie potoczyło się życie. On – ochroniarz w nocnym sklepie, żona wyjechała do córki i chyba już nie wrac— a potem oboje zamilkli, patrząc na płatki śniegu wirujące w świetle latarni, bo czasem cisza jest lepsza niż jakiekolwiek słowa.