Gdy wraz z Mikołajem weszliśmy do mieszkania Weroniki, natychmiast ogarnęła mnie woń, od której niemal zapomniałam, po co tu przyszliśmy. Pachniało świeżo upieczonym mięsem, ciepłym ciastem i przyprawami, które wirowały w powietrzu jak w tańcu. Zatrzymałam się w progu, zamknęłam oczy i głęboko wciągnęłam powietrze – to był zapach domowego ciepła, święta i czegoś magicznego. A gdy spojrzałam na stół, oniemiałam zupełnie. Stały na nim dania, które można by wystawić w muzeum sztuki kulinarnej. Szczerze, nie wiedziałam, co robić najpierw – podziwiać czy sięgać po talerz.
Weronika, moja dawna przyjaciółka, zawsze była mistrzynią w kuchni, ale tym razem prześcignęła samą się. Przyszliśmy z Mikołajem na kolację – zaprosiła nas „tak po prostu”, bez okazji, by pogadać i spędzić razem wieczór. Przyznam, spodziewałam się czegoś zwyczajnego: może sałatki, pieczonego kurczaka, herbaty z ciastkiem. ale to, co ujrzałam, było prawdziwym spektaklem. Stół uginał się od przysmaków: rumiana schabowa z krustą z ziół, ziemniaki zapiekane z rozmarynem, warzywa ułożone jak obraz i szarlotka o złocistej skórce, pachnąca cynamonem. Do tego trzy sosy w maleńkich miseczkach – każdy okazał się arcydziełem.
„Wera, ty chyba restaurację otwierasz?” – wyrwało mi się, nie mogąc oderwać wzroku od tego bogactwa. Weronika tylko się zaśmiała i machnęła ręką: „Oj, Kasia, chciałam was trochę rozpieszczać. Siadajcie, zaraz spróbujemy!” Mikołaj, mój mąż, który zwykle mało mówi, sięgał już po widelec, ale go powstrzymałam: „Poczekaj, najpierw zrobię zdjęcie! To trzeba wrzucić na fejsa!” Weronika przewróciła oczami, ale widać było, iż jest zadowolona. Taka już jest – gotuje z sercem, a potem udaje, iż to nic wielkiego.
Zasiedliśmy do stołu i zaczęła się uczta. Pierwszy kęs mięsa rozpływał się w ustach, z nutką czosnku i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam rozpoznać. „Wera, co to za czary?” – spytałam, a ona tylko uśmiechnęła się: „Sekretny składnik to miłość!” Roześmialiśmy się, ale w głębi duszy uwierzyłam. Bo jak inaczej wytłumaczyć, iż zwykła sałatka z pomidorów i ogórków stała się dziełem sztuki? Mikołaj, który zwykle je w milczeniu, nagleą bąknął: „Wera, jeżeli tak gotujesz codziennie, to się do ciebie wprowadzam”. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale widziałam, iż już myśli o dokładce.
Gdy my jedliśmy, Weronika opowiadała, jak przygotowywała każde danie. Okazało się, iż spędziła cały dzień w kuchni, a część przepisów dostała od babci. „Ta szarlotka – powiedziała – babcia piekła na wszystkie święta. Ja tylko dodałam wanilię i trochę więcej cynamonu.” Słuchałam i myślałam: skąd ona bierze tyle cierpliwości? Ja w kuchni wytrzymuję najwyżej godzinę. Moje sztandarowe danie to makaron z serem, i to tylko jeżeli ser jest już starty. A tu – cała symfonia smaków, zrobiona z taką miłością, iż aż chciało się przytulić gospodynię.
Ale najdziwniejsze było to ciepło, które Weronika umiała stworzyć. Nie tylko jedzenie, ale i cały jej dom oddychał spokojem. Na stole stał mały wazonik z polnymi kwiatami, świece rzucały miękkie światło, a z głośników cicho płynął jazz. Zdałam sobie sprawę, iż dawno nie czułam się tak odprężona. choćby Mikołaj, który zwykle po kolacji wpada w telefon, teraz uśmiechał się i opowiadał dykteryjki z młodości. Weronika zamieniła zwykły wieczór w małe święto.
Między drugim kawałkiem szarlotki a kubkiem herbaty ziołowej zapytałam: „Wera, jak ty to wszystko ogarniasz? Praca, dom, a jeszcze takie kolacje?” Zamyśliła się i odparła: „Wiesz, Kasia, dla mnie gotowanie to jak medytacja. Włączam muzykę, kroję warzywa, mieszam teasto – i wszystkie troski znikają. A gdy widzę, jak jecie, wiem, iż warto.” Spojrzałam na nią i pomyślałam: żebym choć odrobinę miała jej talentu i cierpliwości. Może wtedy nauczyłabym się piec, a nie zamawiać pizzę przy każdej okazji.
Gdy już mieliśmy wychodzić, Weronika wepchnęła nam pojemnik z resztką szarlotki i mięsem. „Bierzcie – powiedziała – zjecie w domu!” Próbowałam odmówić, ale nalegała: „Kasia, nie sprzeczaj się, gotowałam specjalnie dla was.” Wyszliśmy z Mikołajem na ulicę i nagle zrozumiałam, iż ten wieczór nie był tylko o jedzeniu. Był o przyjaźni, o tym cieple, o umiejętności dzielenia się. Weronika przypomniała mi, jak ważnie jest czasem się zatrzymać, zebrać razem i cieszyć chwilą.
Teraz myślę, żeby ją zaprosić do nas. Tylko ogarnia mnie panika: co jej podam? Mój makaron nie dorówna jej poziomowi. Może zamówić sushi i udawać, iż to moje? Żartuję. Chyba poproszę o kilka przepisów i spróbuję zaskoczyć. A jeżeli nie wyjdzie, powiem po prostu: „Wera, ty jesteś królową kuchni, a ja się dopiero uczę.” I jestem pewna, iż tylko się roześmieje i powie, iż liczy się towarzystwo. Bo taka już jest…