Język mojej przyjaciółki Jagody Kowalskiej jest ostry jak brzytwa. Jest efektowna, zadziorna i przebiegła. Ale czasem potrafi się tak słodko zminić, iż od razu chce się ją wziąć na ręce i przytulić. To jej specjalność.
Pamiętam, jechaliśmy na wycieczkę autokarem. Turystów było po brzegi. Za kierownicą siedział poważny jegomość, Zbigniew. Czekała nas długa nocna podróż, a Zbyszek nie miał zmiennika. Obejrzał się na naszą hałaśliwą grupę i rzucił:
— Daleko jechać, tylko żebym za kierownicą nie zasnął, nie daj Boże. Dziewczyny, która dotrzyma mi towarzystwa? Posiedzi koło mnie, pogada? Odwdzięczę się po drodze.
Ludzie skrzywili się niechętnie: szkoda kierowcy, ale nikt nie miał ochoty czuwać z nim w duecie. Wszyscy marzyli, żeby zwalić się na siedzenia i obudzić na miejscu.
Wtedy wkroczyła Kowalska: zgodziła się zabawiać Zbyszka, reszta mogła spać. Przesiadła się do przodu, podwinęła spódniczkę, spuściła wzrok – taka skromnisia.
— Nie wiem, o czym mówić, jestem nieśmiała… ale spróbujmy.
Pasażerowie układali się do snu, Zbigniew pruł przez szosę, autobus pożerał kilometry. Jagoda zaczęła:
— O czym pogadamy, szefie? Może o pierwszej miłości? Było mi raz, dawno temu, dziewiętnaście lat…
— To temat! — przytaknął Zbigniew. — Mnie też kiedyś było… w czasach przedpotopowych. Wal, kędziora!
— W tych zamierzchłych czasach spotkała mnie pierwsza miłość — ciągnęła Kowalska. — No… albo druga, trzecia, dokładnie nie pamiętam. W każdym razie w pierwszej dziesiątce. Imienia konkurenta nie zdradzę. Nazwijmy go… Lechu.
Zbyszek kręcił kierownicą i kiwał głową. Jagoda opowiadała czule, jak spotkali się z Lechem i ogarnęła ich szalona namiętność — środkiem wieczornego rynku!
— Zrozumieliśmy, iż szliśmy ku sobie całe życie! — perorowała, błyszcząc oczami. — Zaraz po obiedzie wstaliśmy i ruszyliśmy ku przeznaczeniu! Zjednoczyliśmy się na rozdrożu, gdy na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy, a w pobliskich knajpach zaczynały pękać pierwsze głowy…
— Sztos! — pochwalił Zbyszek. — I co? Rozpaliliście ogień? Zeszliście się na gruncie uczuciowym?
— Wszystko pięknie, ale nie było gdzie głowy położyć! — westchnęła Jagoda. — U mnie nie, u Lecha nie. U znajomych wszystkie kąty zajęte, na wynajem kasy brak…
— Znam to! — Zbyszek pokiwał głową. — Za młodu też miałem takie numery. Hormony szaleją, baba gotowa na wszystko, a choćby na stancję się nie załapiesz. Chyba iż na ławce w parku!
— Szukaliśmy zacisznego kąta, ale bez skutku — mówiła Jagoda. — Z desperacji próbowaliśmy choćby na ławkach pod kasztanami — ale tam też pełno! Jakaś zaraza miłosna! A Lech mówi: „No dobra, kochanie, może innym razem?”
Sen jak ręką odjął Zbyszkowi. Wrzasnął tak, iż omal nie stracił kontroli nad autobusem.
— Co?! Jaki „innym razem”? Frajer ten twój Lech. Gdybym to ja był na jego miejscu, toż bym—! Gdzie ty takich ciamajd znajdujesz?
Kowalska roześmiała się magicznym, syrenim śmiechem.
— Żartuję, Zbyszek! Mądry Lech znalazł wyjście. Zaprowadził mnie do znajomego bloku, gdzie nie zamykali włazu na dach…
— O, to już inna bajka! — uspokoił się Zbyszek. — Dach też dobry, byle dziewczyna gorąca i noc ciemna. Gwiazdy, chmury, romantyka… Raz na strychu w zajezdni… ale mniejsza. Gadaj dalej, Jagódko.
Gdy Kowalska była w formie, przy niej każdy poeta wyglądałby jak niemowa. Jagoda z przejęciem opowiadała, jak patrzyło na nich północne niebo, jak malutkimi robaczkami czuli się na tej wysokiej dachówce, a nad nimi tylko prastary wszechświat i nic więcej!
— …jęcząc z pożądania, zaczęliśmy się rozbierać na dachu — szeptała słodko Jagoda. — Miałam modny topik z zawikłanymi zapięciami z tyłu. Łamiąc paznokcie, uwolniłam się od nich jedna po drugiej! Spódniczka, lekka jak dmuchawiec, zsunęła się z moich bioder, odsłaniając matową biel skóry… ciepły wiatr rozwiewał moje niesforne loki… o, miałam wtedy królewskie loki!
Słuchając Kowalskiej, Zbyszek warczał i stękał — gdzie mu tam do snu? Jagoda i teraz kobieta jak z obrazka, a co dopiero jako dziewiętnastoletnia studentka — cały autobus by się ślinił.
— Zrzucałam z siebie ostatnie strzępy ubrania, chcąc spłonąć w ogniu namiętności! — recytowała Jagoda. — Oto w półmroku mignął wąski pasek mojej bielizny… otoczył nas korzenny zapach naszych ciał, niecierpliwości, upojenia… I wtedy Lech powiedział…
— Tak! Tak! — mruczał Zbyszek, mrużąc oczy. — Co powiedział?!
— Powiedział: „Fajnie wyglądasz, Jagoda! Rozbierz się jeszcze raz?”
Zdenerwowany kierowca znów o mało nie wyprowadził autobusu z zakrętu. Na szczęście był profesjonalistą i utrzymał pojazd na drodze.
— Przed nim naga baba stoi, a on „rozbierz się jeszcze raz”? — wył. — Co to za cieć zmarnowany? Dałbym mu taki pogrzeb, iż dentysta by nie nadążył z plombami! Ale opowiadasz jak zawodowiec, trzeba przyznać. Tak kolorowo, iż aż do „seks-telefonu” byś się nadawała.
Autobus pędził przez noc. Migają nieliczne światła. Jagoda przechodziła do kolejnego etapu miłosnej opowieści o Lechu. Z przejęciem opisywała, jak ich rozpalone ciała splotły się w uścisku, serca waliły jak dzwony, w uszach huczała burza, każde dotknięcie było iskrą, a oni zastygli na dachu jak dwie krople, które zlały się w jedną na dnie kosmicznego kielicha…
— Iiii? — podpuszczał Zbyszek. — Nie przestawaj, Jagódko, nie zawiedź! Ech, gdzie moje dziewiętnastolatko…
— …i wtedy Lech powiedział: „Nie trafiłem!” — zakończyła Jagoda.
Kowalska chichotała, Zbyszek znów wył i walił pięścią w kierownicę. Trzeba dodawać, iż cały autobus słuchał tej rozmowy i nikt nieReszta podróży minęła w podobnym tonie, a gdy autobus w końcu dotarł na miejsce, wszyscy byli zbyt rozbawieni lub zbyt wściekli, żeby pamiętać o niewyspaniu.