Gdy wiele lat temu do naszego prowincjonalnego Przemyśla przyjechała wysoka, pełna gracji, niezwykle piękna kobieta z Gdańska, całe podwórko zamarło. Nazywała się Wanda Kowalska i wydawała się przybyć z innej planety – szlachetna postawa, powściągliwy uśmiech, spojrzenie, od którego mężczyźni tracili głowę, a kobiety… cóż, jedne zazdrościły, inne podziwiały. Przyjechała tu po studiach, przydzielona do pracy, a nam, miejscowym, wydawało się, iż na naszą ulicę wkroczyła prawdziwa obca przybyszką.
Wanda nigdy nie potrzebowała butików ani sklepów. Wystarczył kawałek materiału, szpulka nici, igła – i po kilku dniach wychodziła na ulicę w płaszczu, który równie dobrze mógłby znaleźć się na okładce modnego magazynu. Sama szyła, haftowała, dziergała, a misternie wykonane wzory na jej ubraniach wywoływały szepty i pełne zawiści spojrzenia. My, dzieci, biegaliśmy do jej domu, bawiliśmy się kolorowymi parasolkami – miała ich całą kolekcję! A ona, śmiejąc się, uczyła nas „defilady” i pozwalała udawać, iż jesteśmy modelami na wybiegu.
Mimo uwielbienia mężczyzn, Wanda długo nie wychodziła za mąż. Może przerażała ich jej niezależność, uroda, a przede wszystkim – godność. Wszystko zmieniło się, gdy miała już po czterdziestce. Pracowała wtedy jako ekonomistka w fabryce mebli i nawiązała burzliwy romans z dyrektorem. Mężczyzna był żonaty, więc plotek nie brakowało. Zwłaszcza gdy na świat przyszedł syn – Jakub, łudząco podobny do ojca. Po podwórku rozniosły się szepty, osądy, złośliwe komentarze. Ale Wanda trzymała głowę wysoko. Zrezygnowała z pracy, ale nie popadła w biedę. Jej wybraniec zachował się honorowo: zapewnił jej byt, kupił mieszkanie, a meble w nim, jak nietrudno się domyślić, pochodziły z tej samej fabryki.
Dorastałam razem z Kubą – tym właśnie chłopcem. Nasza piaskownica, wspólne zabawy, święcia. Wanda dogadywała się ze wszystkimi kobietami z sąsiedztwa, pomagała, szyła, zawsze witała z ciepłem. Jej mieszkanie było jak oaza – otwarte drzwi, zapach ciast, życzliwe spojrzenie. Ale przed szkołą moją rodzinę przenieśli do innej dzielnicy i stopniowo straciliśmy kontakt.
Minęły lata. Gdy po studiach wyjechałam w delegację do Krakowa, nagle zobaczyłam znajomy chód. Kobieta wsiadała do samochodu, pomagał jej mężczyzna, w którego rysach rozpoznałam dorosłego już Kubę. Podeszłam i nagle otworzyły się drzwi:
— Aniu! Poznałaś mnie? A ja ciebie od razu! — to była ona, Wanda Kowalska, niezmienna, elegancka, pełna życia.
Pojechaliśmy razem, gadając o wszystkim. Nagle powiedziała coś, co sprawiło, iż przeszły mi ciarki:
— Wyobraź sobie, zakochałam się… w moim wieku! Poznałam Wojtka na wakacjach, na początku to był tylko letni romans, ale potem pojawiła się prawdziwa miłość. Byliśmy razem pięć lat… A teraz jego dzieci – już dorosłe, zabezpieczone finansowo – boją się, iż „zabiorę” im dom. Zaczęły się oskarżenia, naciski… Zimno mu się zrobiło i się rozstaliśmy.
W jej głosie była smutek, ale oczy nie straciły blasku. Pożegnaliśmy się przed hotelem. Odjechała z synem, a ja wróciłam do pokoju i długo nie mogłam zasnąć.
Minęły dwa lata. Zupełnie przypadkiem spotkałam Kubę w kawiarni. Usiedliśmy, wspominając dzieciństwo, i opowiedział mi dalszy ciąg:
— Mama nie wytrzymała. Pojechała do niego. Tak po prostu, bez słowa. I w podróży dostała udaru. Zadzwonili ze szpitala, rzuciłem wszystko i jechałem. Lekarze nie dawali szans… A ona się wydostała. Wyobrażasz sobie? Wróciła do domu po miesiącu.
Byłam w szoku. Kobieta, która miała już ponad siedemdziesiąt lat, rzuciła się w podróż – dla miłości. Nie dla pieniędzy, nie dla korzyści – tylko dlatego, iż bez niego nie potrafiła żyć. Zapytałam:
— I jak się teraz miewa?
Kuba uśmiechnął się:
— Niedawno sprzątałem u niej szafę – znalazłem torbę. Paszport, kosmetyczka, sukienka, bilety… Znów się pakowała! Powiedziałem: „Mamo, przecież dopiero co doszłaś do siebie!” A ona na to: „Trzeba żyć, Kuba. Póki serce bije – trzeba kochać.”
Siedziałam, nie wiem, co powiedzieć. Przed oczami stanęła mi ta sama Wanda z dzieciństwa – pełna życia, wolna, niepodporządkowana żadnym zasadom. Nie zmieniła się. Stała się tylko silniejsza.
I wtedy zrozumiałam: miłość nie zna wieku. Nie da się jej zamknąć w ramach. Przychodzi wtedy, gdy dusza jest otwarta – choćby jeżeli masz już siedemdziesiąt lat. Najważniejsze, by mieć odwagę ją przyjąć.