Na moje sześćdziesiąte urodziny przygotowywałam się z niezwykłą starannością. Przez tygodnie planowałam każdy szczegół: ułożyłam menu, zrobiłam zakupy, wcześniej przygotowałam ulubione dania rodziny – gołąbki, pieczeń, różne sałatki, przystawki i oczywiście domowy tort. Marzyłam, by wszystko było idealne, by dzieci, wnuki i bliscy zasiedli przy jednym stole, by wspólnie świętować mój jubileusz.
Mieszkam w Warszawie z młodszą córką, Bogną, która skończyła właśnie trzydzieści lat, ale niestety jeszcze nie znalazła swojej drugiej połówki. Mój starszy syn, Marek, to już dojrzały mężczyzna, ma czterdzieści lat, od dawna jest żonaty z Katarzyną, i razem wychowują cudowną córeczkę, moją wnuczkę Zosię.
Z góry uprzedziłam wszystkich, iż przyjęcie odbędzie się w sobotę. Wybrałam wolny dzień specjalnie, by nikomu nie burzyć planów. Wszyscy obiecali przyjść. Wyobrażałam sobie, jak siedzimy przy stole, śmiejemy się, wspominamy dawne czasy.
Ale w ten dzień nikt się nie pojawił.
Dzwoniłam do Marka raz za razem – bez odpowiedzi. Telefon milczał. Z każdą minutą serce ściskało się coraz mocniej. Zamiast euforii i życzeń spędziłam ten wieczór w łzach. Nie mogłam patrzeć na zastawiony stół, na tort, który tak pieczołowicie dekorowałam. Wszystko wydawało się bez znaczenia.
Bogna cały czas była przy mnie, próbowała mnie pocieszyć. Gdyby nie ona, pewnie bym sobie nie poradziła.
Następnego ranka nie wytrzymałam. Zebrałam resztki jedzenia i pojechałam do syna. W głowie miałam tylko jedną myśl: może stało się coś poważnego?
Kiedy zadzwoniłam do drzwi, otworzyła mi Katarzyna. Była w dresie, niewyspana, a na jej twarzy nie było choćby śladu uśmiechu.
– Po co pani przyjechała? – zapytała bez cienia uprzejmości.
Weszłam do mieszkania. Marek jeszcze spał. Po chwili pojawił się w kuchni, ponury, w milczeniu nastawił czajnik.
Nie owijałam w bawełnę:
– Dlaczego wczoraj nie przyszliście? Dlaczego choćby telefonu nie odebraliście?
Syn milczał. Zamiast niego odezwała się Katarzyna. Jej słowa były dla mnie drugim ciosem.
Oświadczyła, iż od lat chowa urazę: podobno podarowałam im maleńskie kawalerkę, zatrzymując dla siebie przestronne trzypokojowe mieszkanie. Że, według nich, brakuje im miejsca, iż dlatego nie mogą mieć drugiego dziecka.
Stałam i słuchałam, nie wierząc własnym uszom.
Przed oczami przewijały się wspomnienia. Po śmierci męża zostałam sama z dwójką dzieci. Rodzice pomogli mi kupić trzypokojowe mieszkanie. Dźwigałam wszystko sama – naukę dzieci, ich zajęcia dodatkowe, choroby, bunt nastoletni. Kiedy Marek przyprowadził do domu Katarzynę, nie wyrzuciłam ich na bruk, ale zrobiłam wszystko, by było im wygodnie: oddaliśmy im jeden pokój, Bogna dostała drugi, a ja zamieszkałam w przechodnim.
Kiedy siedem lat później urodziła się Zosia, praktycznie to ja zajmowałam się wnuczką – karmiłam, spacerowałam, budziłam się w nocy.
Później zmarła teściowa, z którą nie utrzymywałam bliskich relacji. I niespodziewanie zostawiła mi w spadku zaniedbane M1. Zrobiłam remont za własne oszczędności – i podarowałam je synowi i synowej, by mieli swój kąt.
Myślałam, iż postąpiłam słusznie. Że dając im mieszkanie, dałam im wolność.
A okazało się, iż zrobiłam za mało.
Wyszłam bez pożegnania. Wracałam do domu z gulą w gardzie. W uszach dźwięczały słowa Katarzyny. W sercu kłuła ból.
Jak to możliwe? Dlaczego dobroć jest traktowana jako coś oczywistego? Dlaczego najbliżsi potrafią zdradzić i zlekceważyć wszystko, co się dla nich zrobiło?
Teraz wiele zrozumiałam.
Nie można całe życie tylko dawać, poświęcać się w nadziei na wdzięczność. Bo tej może nie być.
Ludzie gwałtownie przyzwyczajają się do dobroci i zaczynają żądać więcej. A gdy nie dostaną tego, czego chcą – obwiniają innych.
Wieczorem usiadłam przy stole, gdzie jeszcze wczoraj stał urodzinowy tort. Nalewając sobie herbatę, spojrzałam przez okno na spokojną, jesienną Warszawę.
I nagle poczułam dziwną ulgę.
Już nikomu nic nie jestem winna.
Nie muszę się tłumaczyć.
Nie muszę udowadniać swojej miłości.
Nie muszę oddawać ostatnich sił w zamian za milczenie i urazę.
Teraz przyszedł czas, by pomyśleć o sobie.
I tak zrobię.