Od dziesięciu lat jestem żoną i szczerze szanuję (a choćby kocham) swoją teściową.

newsempire24.com 15 godzin temu

Minęło już dziesięć lat, odkąd jestem żoną Romana, a moją teściową, Bronisławę Janową, szczerze szanuję, a choćby люблю. To kobieta serdeczna, troskliwa, zawsze gotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi pierogami. Ale do jednego jej zwyczaju nigdy nie mogłam się przyzwyczaić – zawsze zostawia łyżkę w salaterce z sałatką! I nie po prostu kładzie, ale wbija ją jak sztandar na szczycie góry. Na Wielkanoc znów zasiądziemy przy jej stole, a ja już przygotowuję się do tego kulinarnego rytuału. Choć szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom uroku i nie potrafię się bez nich obejść.

Bronisława Janowa to kobieta, której nie sposób nie szanować. Gdy tylko wyszłam za Romana, jak każda młoda synowa, trochę się jej obawiałam. Słyszałam historie koleżanek o „teściowych-potworach”, które krytykują wszystko. Ale Bronisława okazała się inna. Przyjęła mnie z uśmiechem, nauczyła piec swój słynny sernik i nigdy nie wtrącała się nieproszona. Gdy urodziły się nasze dzieci – Hania i Marek – stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej ukryte w szafce cukierki to już legenda. Naprawdę dziękuję losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.

Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą przyszliśmy z Romanem jeszcze jako narzeczeni. Bronisława zastawiła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, sałatka z krewetek, galaretka, pieczona kaczka – wszystko wyglądało idealnie. Chcąc być miłym gościem, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. Wtedy zobaczyłam: w środku salaterki z jarzynową sterczy wielka łyżka, jak iglica wieżowca. Pomyślałam, iż to przypadek, wyjęłam ją delikatnie i położyłam obok. Ale po pięciu minutach Bronisława, przechodząc obok, znów wbiła ją w sałatkę! „Tak wygodniej, Danuto, bierz, nie krępuj się!” – powiedziała z uśmiechem. Kiwnęłam głową, ale w środku przeżywałam szok kulturowy.

Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każde święto – Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny – pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Raz to jarzynowa, raz sałatka warstwowa, a kiedyś choćby w greckiej, gdzie wyglądała jak intruz między fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć: wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetkę, proponowałam rozłożyć sałatkę wcześniej. Ale Bronisława jest nieugięta. „Danuto, to tradycja – mówi. – U nas w rodzinie zawsze tak robili!” Roman tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatkę?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie z prawdziwego biesiadowania!”

Gdy myślę o kolejnej Wielkanocy, już widzę ten stół. Bronisława, jak zawsze, będzie na honorowym miejscu w świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole – baby, pisanki, wędliny i oczywiście jej królewskie sałatki z nieodłączną łyżką. Żartuję choćby z Romanem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać byle gdzie. Ale szczerze mówiąc, ten zwyczaj stał się już częścią rodzinnego folkloru. Hania, nasza córka, namalowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w salaterce – śmialiśmy się wszyscy, choćby Bronisława.

Świąteczne spotkania u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z dziećmi, siostrę Romana z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół ugina się od jedzenia, a potraw starczyłoby na tydzień. Bronisława krząta się, dokłada wszystkim, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ma tyle energii? Potrafi upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze z Markiem urządzić „bitwę na pisanki”. A ja po dniu gotowania marzę już tylko o kanapie i serialu.

Zeszłoroczną Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, może uda się uniknąć łyżki? Nic z tego. Gdy kroiłam warzywa, Bronisława już serwowała sałatki i, oczywiście, wbiła w każdą po łyżce. „Tak ładnie!” – zachwycała się. Westchnęłam i pomyślałam: niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. Ja po prostu cieszę się jej kuchnią i staram się nie patrzeć na te kulinarne „flagi”.

Czasem myślę: może ta łyżka to nie tylko nawyk, ale jakiś symbol? Może dla Bronisławy to sposób pokazania, iż dba o gości, by jedli do syta? Spytałam choćby Romana, skąd to się wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie się wydaje, iż tak ludzie szybciej zaczną jeść. Ona wszystkich karmi jak na odpuście”. I rzeczywiście, nie sposób wyjść od teściowej głodnym. choćby Marek, który zwykle grymasi, zajada jej kotlety z apetytem.

Teraz, szykując się do Wielkanocy, już nie walczę z łyżką. To jak tradycja, bez której święto byłoby niepełne. Wyobrażam sobie, jak usiądziemy przy stole, Bronisława zacznie opowiadać, jak farbowała jajka w łupinach, Hania z Markiem będą się kłócić, czyje jajko twardsze, a Roman mrugnie do mnie, gdy znów wyjmę łyżkę z sałatki. I wiecie co? Robi mi się ciepło na sercu. Tak, Bronisława ma swoje dziwactwa, ale to dusza naszej rodziny. Cieszę się, iż moje dzieci mają taką babcię, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z łyżką, ale i kochać życie.

Może za parę lat sama zacznę wbijać łyżki w sałatki – na cześć Bronisławy. Na razie biorę ze sobą na Wielkanoc dobry humor i gotuję się na ucztę. I, oczywiście, na tę łyżkę, która jak latarnia będzie sterczeć w salaterce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę zabawnie.

Idź do oryginalnego materiału