Minęły cztery lata. Tyle właśnie żyjemy razem z mężem i naszą dwuletnią córeczką pod jednym dachem z jego matką — Zofią Stanisławówną. W starej trzypokojowej kawalerce na przedmieściach Lublina. Mieszkamy tu, bo nie stać nas na nic lepszego. Mój mąż pracuje jako zwykły mechanik, ja jestem bibliotekarką w szkole. Zarobków starcza zaledwie na pieluchy, chleb i czynsz. choćby gdybym wzięła dodatkową pracę, nie pozwoliłoby nam to wynająć własnego mieszkania. Więc cierpimy. Każdego dnia.
Starałam się być wdzięczna. W końcu Zofia Stanisławówna to nie obca osoba. Owszem, ma trudny charakter, ale to przecież babcia naszej córki. Pomaga — czasem zajmie się dziewczynką, gdy biegam do apteki czy do przychodni. Z czasem jednak wszystko stawało się trudniejsze. Chodziliśmy jak po polu minowym. Najmniejszy fałszywy ruch — i wybuch. Najpierw były drobiazgi: nie umyłam od razu talerza po kolacji, nie wytręłam kuchenki. Potem przyszły pretensje: „Znowu twoje kluski skwaśniały”, „Czemu zjadłaś mój jogurt?” — choć choćby go nie otwierałam.
Znosiłam to, naprawdę. Ale pewnego dnia, gdy znowu oskarżyła mnie, iż jej rosół „wyparował”, nie wytrzymałam. Zaproponowałam podział lodówki. Szczerze i po dobroci: górna półka — dla niej, środkowa — dla nas. Ona gotuje sobie, my sobie. Żadnych wzajemnych wyrzutów. Każdemu swoje.
Zofia Stanisławówna zastygła, po czym wybuchła:
— Co ty wygadujesz?! choćby gdy mieszkałam w akademiku z sześcioma dziewczynami — lodówka była wspólna! A wy co, rodzina czy sublokatorzy?! Więc ja ugotuję bigos, a wy mi: „Dziękujemy, mamy swoje”? Jak wytłumaczysz dwulatce, iż banan na dole jest babci i nie wolno go dotykać?! Co za głupoty?! Nie w moim domu!
I słusznie — to jej dom. Nie pozwala nam o tym zapomnieć. Gdy odważymy się coś zmienić — zawiesić nowy ręcznik czy przesunąć kubek — natychmiast przypomina: „To moje mieszkanie. Będzie tak, jak ja mówię”. Nie owija w bawełnę.
Z drugiej strony — ona wie, gdzie kupić najtańsze mięso, w którym sklepie jest promocja na twaróg, a gdzie warzywa w przecenie. Pędzi po targowiskach z rozpisanym grafikiem w głowie i przynosi do domu torby pełne jedzenia za grosze. Czasem zazdroszczę — ja nie mam czasu ani siły na takie wyprawy. Kupuję to, co bliżej domu. I tak, drożej. Ona za to jak snajper — wyceluje, wyczeka, dopadnie. Tylko potem i tak usłyszymy: „Ja się staram, a wy tylko marudzicie!”
Próbowałam rozmawiać z mężem. Proponowałam: wynajmijmy choćby kąt na krańcu miasta. Byle osobno. Ale on nie chce. „Nie damy rady. Mama sobie nie poradzi. Będzie obrażona…” — i tak w kółko. On boi się ją urazić, a ja codziennie czuję, jak mnie raniono. Tylko o mnie nikt się nie martwi.
Siekiera twierdzi, iż wspólne obiady jednoczą rodzinę. U nas kończą się krzykami, trzaskaniem drzwi i ciszą na tydzień. Marzę czasem, by po prostu usiąść i zjeść w spokoju. Bez strachu, iż ktoś rzuci: „Po co to zjedliście? Miało być na jutro!” Albo: „Znowu nie wytrzesz stołu!”
Jestem zmęczona. Ale wyjścia nie ma. Utknęliśmy między pokoleniami, między biedą a koniecznością znoszenia. Chcę uciec. Chcę żyć, nie wegetować. Na razie pozostaje tylko czekać. Aż córka podrośnie, aż mężowi starczy odwagi, aż uzbieramy choćby na czynsz…
I za każdym razem, gdy otwieram lodówkę, słyszę nie skrzypienie drzwiczek. Słyszę krzyk: „Tutaj rządzę ja!”