**Dziennik osobisty**
Obudziłam się nagle, ale nie potrafiłam od razu zrozumieć, co mnie wyrwało ze snu. Cichy skrzyp podłogi w korytarzu, jakby ktoś ostrożnie przekradał się po mieszkaniu. Słuchałam uważniej, serce zabiło mi mocniej. Obok chrapał mąż – Andrzej choćby się nie poruszył.
„Andrzej…” – szepnęłam, delikatnie szturchając go w ramię. – „Andrzej, słyszałeś?”
„Mmm? Co takiego?” – zamruczał, nie otwierając oczu.
„Ktoś chodzi po mieszkaniu.”
Niechętnie otworzył jedno oko, spojrzał na świecące cyfry budzika.
„Hania, druga w nocy. Wydawało ci się.”
„Nie wydawało! Słyszę wyraźnie kroki!”
Westchnął, ale jednak nasłuchiwał. Rzeczywiście, gdzieś w głębi mieszkania rozlegały się ledwo słyszalne odgłosy. Skrzypnięcie, szelest, ciche stukanie.
„To pewnie kot” – uspokoił mnie. – „Mruczek znów grasuje po nocy.”
„Jaki kot, Andrzej? Mruczek umarł trzy lata temu, zapomniałeś?”
Andrzej ocknął się całkowicie. Dźwięki stawały się wyraźniejsze. Ktoś zdecydowanie poruszał się po naszym mieszkaniu, i to z pewnością siebie, jakby dobrze znał układ mebli.
„Może to Justyna przyszła?” – zasugerowałam. – „Ma przecież klucze.”
„O tej porze? Śpi od dawna, jutro ma pracę.”
Córka mieszkała osobno, na sąsiednim osiedlu, ale czasem wpadała do rodziców, zwłaszcza gdy pokłóciła się z mężem. Choć zwykle dawała znać wcześniej.
Dźwięki zbliżały się do sypialni. Ścisnęłam mocno dłoń Andrzeja.
„Andrzej, a jeżeli to… złodzieje?”
„Cicho…” – ostrożnie wstał z łóżka, szukał kapci. – „Pójdę sprawdzę.”
„Nie idź! A co jeżeli mają nóż?”
„Haniu, jacy złodzieje? W naszym bloku portier jest całą dobę, domofon, zamki kodowe. I nie mamy nic cennego.”
Podszedł cicho do drzwi, przyłożył ucho do drewna. Za drzwiami rozległ się cichy kobiecy głos, nucący znajomą melodię.
„Hania…” – szepnął. – „Chodź tu.”
Podbiegłam boso, też nasłuchiwałam.
„To… to kołysanka mamy” – wyszeptałam, a głos mi zadrżał. – „Ta sama, którą mi śpiewała.”
Andrzej zmarszczył brwi. Teściowa odeszła dziesięć lat temu, ale dobrze pamiętał tę piosenkę, którą nuciła podczas sprzątania.
„Nie może być.”
„Andrzej, czy to duch?” – złapałam go za rękaw piżamy. – „Może mama przyszła?”
„Haniu, nie mów głupot. Duchów nie ma.”
Ale i on zaczął odczuwać dziwny chłód. Melodia brzmiała coraz wyraźniej, a dołączył do niej nowy dźwięk – ciche stukanie, jakby ktoś przekładał naczynia w kuchni.
„Zupełnie jak mama” – szepnęłam. – „Pamiętasz, jak nie mogła spać i szła do kuchni? Gotowała herbatę…”
Andrzej pamiętał. Anna Maria miewała bezsenność, zwłaszcza pod koniec życia. Czasem budziła się o trzeciej i sprzątała.
„Boję się” – przyznałam.
„Daj spokój. Chodźmy sprawdzić.”
Otworzył drzwi, wyjrzał na korytarz. Cisza. Tylko z kuchni sączyło się słabe światło.
Szliśmy powoli, trzymając się za ręce. W progu Andrzej zatrzymał się, zajrzał do środka.
Kuchnia była pusta. Na stole stały dwie filiżanki, leżały łyżeczki. Czajnik cicho bulgotał na kuchence.
„Nie nastawiałam…” – powiedziałam zdezorientowana.
„Ja też nie.”
Staliśmy w drzwiach, niepewni. Czajnik wyłączył się, zapadła cisza.
„Może śnimy?” – zapytał Andrzej.
„Razem? Żartujesz.”
Weszłam do kuchni, dotknęłam filiżanki. Ciepła.
„Patrz” – wskazałam parapet. – „Pelargonia zakwitła.”
Przez rok stała tam wyschnięta, a teraz pokryła się różowymi kwiatami.
„Mama uwielbiała pelargonie” – powiedziałam cicho. – „Mówiła, iż przynoszą spokój.”
„Haniu, może do lekarza?” – zaproponował Andrzej.
„Jakiego lekarza? Sam widzisz – czajnik, kwiaty… To nie pojawiło się samo.”
Usiadłam przy stole, wpatrując się w herbatę.
„Mama zawsze mówiła, iż wróci. Pamiętasz jej żarty?”
„Pamiętam. Ale to były tylko żarty.”
„A jeżeli nie żarty?”
Andrzej wziął mnie za rękę.
„Nawet jeśli, to czego się bać? To twoja mama.”
Powoli strach ustępował. Czułam dziwny spokój.
„Pamiętasz, jak martwiła się o naszą kłótnię?” – zaczęłam.
„Tak. Stłukła choćby talerz, gdyśmy się godzili.”
„A jak się cieszyła na ślub Justyny.”
„Prawda. Upiekła tort.”
Wspominaliśmy ją coraz cieplej. Po jej śmierci w domu zabrakło czegoś ważnego.
„Wypijmy tę herbatę” – zaproponowałam.
„Dobrze.”
Była aromatyczna, z miętą – taką, jaką robiła Anna Maria.
„Może naprawdę przyszła” – szepnęłam.
„Może. A może po prostu tęsknimy.”
„Bardzo tęsknimy.”
Wstałam, dotknęłam kwiatów.
„Zadbane, jakby ktoś je pielęgnował.”
„Zaprośmy jutro Justynę” – powiedział Andrzej.
„Dobrze. Ugotuję jej rosół, jak mama.”
Planowaliśmy dzień, aż w końcu wróciliśmy do łóżka.
„Andrzej…” – szepnęłam. – „Dzisiaj mija dziesięć lat.”
„Faktycznie. Zapomnieliśmy.”
„Ona nie zapomniała.”
Zasnęliśmy przytuleni, a w kuchni pelargonia pachniała słodko – tak, jak za czasów mamy.
Rano znalazłam kartkę: „Żyjcie szczęśliwie. Kocham was. Mama.” Justyna, gdy przyjechała, poznała pismo.
I już nikt nie wątpił, iż tej nocy stało się coś niezwykłego. Miłość okazała się silniejsza niż śmierć.