Sprzedała dom dla dzieci — straciła wszystko: wyznanie kobiety pozbawionej spokoju

twojacena.pl 3 dni temu

Zawsze wierzyłem, iż rodzina to podpora. Że dzieci będą blisko, gdy się zestarzeję. Że rodzinny dom można zamienić na ciepło bliskich serc. A teraz każdego ranka budzę się w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie jutro spędzę wieczór. Tak teraz żyje babcia Hela – ta sama Helena Kazimierzówna, którą niegdyś cała ulica znała jako gospodynię przestronnego, zadbanego domu w Wielkopolsce. Teraz jej schronieniem są cudze kuchnie, pokoje przechodnie i ciągłe pytanie: czy nie przeszkadzam?

Wszystko zaczęło się od tego, iż synowie – Marek i Tomek – namówili ją, by sprzedała stary dom. Mówili: po co ci, mamo, męczyć się samotnie na wsi? Nie jesteś już młodą dziewczyną, nie dasz rady ani z ogrodem, ani z piecem, ani ze śniegiem po kolana. Będziesz mieszkać u nas na zmianę – i tobie będzie spokojniej, i nam będzie bliżej. A pieniądze ze sprzedaży nie przepadną: podzielimy, na dzieci wydamy, na wnuki. Co mogła powiedzieć starsza matka? Oczywiście, zgodziła się. Chciała pomóc. Chciała być blisko.

Moi rodzice – sąsiedzi Heleny Kazimierzówny – próbowali ją wtedy odwieść od tej decyzji:

– Nie spiesz się, Helu. Później będziesz żałować. Drugiego domu już nie kupisz, a dzieci mają swoje rodziny, swoje zasady. Będziesz gościem, nie gospodynią. W mieszkaniu będzie ci ciasno i duszno, a ty zawsze lubiłaś przestrzeń.

Ale kto by ich słuchał. Dom sprzedano. Pieniądze podzielono. I zaczęła się tułaczka babci Heli z walizeczką od jednego syna do drugiego. Dziś u Marka w warszawskim mieszkaniu, jutro u Tomka w podwarszawskim domu. I tak już trzeci rok.

– U Tomka lepiej – wyznała kiedyś mojej mamie. – Tam przynajmniej jest ogródek, można pokopać w ziemi, odpocząć duszą. A Kinga, synowa, jest dobra. Grzeczna, spokojna, dzieci porządne. Dali mi pokoik – niewielki, ale z własnym telewizorem i choćby małą lodówką. Siedzę cicho, nie przeszkadzam. Gdy wszyscy w pracy, a wnuki w szkole, wychodzę na grządki, czasem pranie upiorę. A potem znów do swojego kąta.

Planowała spędzić tam całe lato, a jesienią jechać do Marka. Ale u starszego syna życie wygląda inaczej. W mieszkaniu dali jej kąt – dosłownie kąt – między kuchnią a balkonem. Wąska kanapa, szafka z telewizorem, torba z ubraniami. Gotowała sama, w tajemnicy, prała – gdy nikogo nie było. I ciągle czuła się… niepotrzebna.

– Agnieszka, synowa Marka – mówi – prawie ze mną nie rozmawia. Ani słowa. Z wnukiem też się nie zżyłam. Ja, wiesz, wszystko po staremu, a on w swoich telefonach. Jakbym była obca. Na działkę ani razu nie zaprosili. Tylko jak cień chodzę po mieszkaniu. Wieczorem kolację stawiam na kaloryfer, żeby choć trochę się ogrzała. Do kuchni staram się nie wychodzić, żeby przypadkiem nie zawadzać.

Niedawno zachorowała. Mówi:

– Gorączka, wszystko bolało. Myślałam – to koniec. Wezwali lekarza, dali tabletki, przeleżała dwa dni. Ale najgorsze nie była choroba. Tylko to, iż nikt choćby nie podszedł. Żadnego dobrego słowa. Leż, ale się, byle nie zawracaj głowy.

Moi rodzice zapytali wtedy:

– Helu, a jeżeli będzie gorzej? Kto się tobą zajmie? Sił już nie te same. A ty ciągle jeździsz: tu, tam. Ani domu, ani spokoju.

A ona tylko westchnęła:

– Co tam mówić… Zrobiłam błąd. Straszny. Sprzedałam dom – a wraz z nim wolność. Nie powinnam była słuchać dzieci. Chciałam pomóc, myślałam, iż razem będzie lżej. A teraz nic już nie kupię. Co zostało, odłożyłam na pogrzeb. Synom i tak swoich spraw nie brakuje. Nowy dom już mi nie grozi.

Często powtarza: „Lepiej byłoby zostać samej w swoim domu. Choć ciężko, choć zimno, ale swoje. Pani sama sobie. A teraz jestem tylko starą kobietą bez dachu nad głową, bez prawa głosu. Pomieszkam u jednego, potem u drugiego. Ani podwórka, ani własnego kąta. Tylko walizeczka i torba”.

I za każdym razem, gdy wychodzi od rodziców, patrzą za nią i szepczą: „Boże, żeby tylko do lata dotrwała, a potem – znów na wieś, w ciszę, do ogródka. Tam jej lżej”.

Teraz Helena Kazimierzówna nie marzy już ani o spokoju, ani o miłości. Tylko o tym, by cicho odejść tam, gdzie nie będzie ciężarem. Powiedziała choćby synom:

– Jak już całkiem źle ze mną będzie, oddajcie mnie do domu opieki. Tam przynajmniej ktoś się mną zajmie. Wam, dzieci, i tak nie po drodze ze mną.

I tak żyje babcia Hela – między walizką a kalendarzem. Liczy dni, myśli, gdzie spędzi następne lato. Czeka nie na telefon, a na ciche skinienie głową – czy może zamieszkać na kilka miesięcy?

Jestem pewien: dzieci nie powinny były jej namawiać. Powinny powiedzieć: „Mamo, zostań w swoim domu. To twoja twierdza. My przyjedziemy, przytulimy, nakarmimy, i znów wrócimy do swojego życia. Nie ty do nas – my do ciebie”. Ale teraz już za późno. Nie da się cofnąć tego, co było. I tylko jedno pytanie dręczy tych, którzy znali ją wcześniej: dlaczego zdradzamy tych, co nas zrodzili i wszystko dla nas oddali?

Idź do oryginalnego materiału