Dziś po raz kolejny zadzwoniła Marzanna. Jej głos brzmiał skruszony, a kiedy wyznała, iż chce, żebym ją rozumiał, coś głęboko we mnie chrzęściło. „Dziadkowie zawsze zostawali towarzysze, a córki dary. Tak jest, tak było. Ale kiedy to się zmieni?” rozmyślała, znieruchomiając przy moim kuchennym stole. Marzanna była dla mnie najtrudniejszą częścią życia jakby łączyła w sobie wszystkie moje wyrzuty, zawstydzalne tradycje i tę skrytą duchem brzmienie z imperium carskiego.
Moje imię, Władysław, pobiera się od rycerstwo. Tak jak mój ojciec i dziadek, postawiłem, by każdy kamień domu, który budowałem przez piętnaście lat, był dla syna, Wiktor. Wiktor, który potrafił wyjechać do Warszawy, by podnosić własne życie w burzliwej epoce, gdy czynsz wynosił 3500 zł, a zyski z budynku ledwie wystarczały na utrzymanie. Marzanna, po drugiej stronie Jurysławyna, czekała na mnie przez te dni w szpitalu, nie odebrała mi życia, ale też nie wykazała się zbytnią inicjatywą. Przyznaję byłem zagubiony w braku perspektyw, ale teraz zaczynam widzieć, iż nie tylko Wiktor zasługuje na dom, ale również moja córka i Szczepan, mój zięć.
„Ojcze, to nie sprawiedliwe” powiedziała Marzanna, a jej oczy zaczęły błyszczeć. Nie była to kłótnia z rzucanym w kosze, tylko dramat o rodzinnej równowadze. Wiktor przyjął wszystko, nie tyle z odpowiadaniem, ile ze spokojnym spojrzeniem, jakby miał absolutne prawo. Ale czy to prawda? Czy miałem prawo podpisywać dary z terenu, który przez lata był moim życiem?
Dzisiejsza rozmowa na kuchni była mokrą z mokrych. Wiktor, z jego nową żoną Stasią i dwójką dzieci (Arturem i Mirosławem), miał już swoją przyszłość. Marzanna, z Synem (Kamil) i córką, Marleną, czuła się jak outsider w własnym domu. A ja? Europarczyk, który przez całe życie podkreślał, jakby rodzina była większa niż poszczególna osoba.
Nie mogę w to uwierzyć prawie opuściłem rodzinę, bo nie chciałem rozegrywki. Ale teraz jest inaczej. Marx pla powiedział, iż chcesz dzwięku, który daje rozumienie, a nie tylko własne potrzeby.
Pisałem to wszystko, bo prawda leży we wnętrzu nie w dokumentach, nie w domu, ale w krew, która nas łączy. jeżeli tylko można coś zerwać i zbudować ponownie, to właśnie zaczynam swój nowy rozdział z świadomością, iż żadne mieszkanie nie będzie równy dom, jeżeli nie jest podyzielone przez całą rodzinę.
Mam nadzieję, iż ten dziennik zostanie znaleziony, by mu zauważyć, iż choćby najtrudniejsze decyzje nie muszą kończyć się w gniew. Moja historia nigdy nie była łatwa, ale jest głęboka, jak chrustnica pod zimą. Idzie mi w niej najtrudniej, ale idę dalej za nimi, moimi dzieci, szukając równowagi w losach, które rozdzielają.