On miał 39. Moi rodzice uważali, iż to świetna partia – dojrzały, odpowiedzialny, „facet z przyszłością”. Mówili, iż mnie ustawi, iż będę bezpieczna. A ja? Ja byłam młoda, cicha, posłuszna. Nie znałam siebie, więc łatwo było mnie przekonać, iż to jest miłość.
Na początku wydawał się spokojny. Troszczył się, pytał, gdzie idę, z kim rozmawiam. Mówił, iż świat jest niebezpieczny, iż chce mnie chronić. Ale z czasem ta troska zamieniła się w kontrolę. Nie pozwalał mi studiować – twierdził, iż szkoda pieniędzy, bo i tak „skończę przy garach”. Znajomych miałam coraz mniej, bo według niego „kogo ci trzeba poza mną?”. Zabronił mi mieć Facebooka, bo tam są „same puszczalskie”. Z początku się buntowałam. Ale po każdej kłótni był cichy gniew, który zamieniał się w milczenie. A milczenie w karę. I uczyłam się milczeć razem z nim.
Nie bił mnie. Ale każde jego słowo było ciosem. „Głupia jesteś.” „Zobacz, jak wyglądasz.” „Bez niego byłabym nikim” – to zdanie wypowiadane codziennie. Powoli przestawałam być osobą. Przestawałam wierzyć, iż mogę coś zmienić. Że mogę czegoś chcieć. Żyłam z nim – a adekwatnie obok niego – jak cień. Gotowałam, sprzątałam, rodziłam dzieci, dbałam o wszystko. A on dbał o to, żebym pamiętała, gdzie moje miejsce.
Próbowałam odejść raz. Tylko raz. Powiedział wtedy: „Dokąd pójdziesz? Kto cię weźmie taką zmarnowaną?”. I nie poszłam. Bo uwierzyłam, iż mówi prawdę. Bo nie znałam innego świata niż ten, który zbudował mi on – z krzyku, milczenia i wstydu.
Dziś mam 63 lata. On wciąż żyje, siedzi na kanapie i mówi, iż to ja zmarnowałam mu życie. A ja siedzę w fotelu obok i milczę. Bo już nie wiem, jak mu powiedzieć, iż to on był moją karą. Moim wyrokiem dożywotnim.