Że dzieci, które nie mają co jeść, to dramat z telewizji, a nie obraz, który widzę codziennie za płotem.
Moja sąsiadka co miesiąc odbiera 800+. Widzę, jak niemal od razu pędzi do miasta. Wraca z siatkami ubrań, kosmetyków, a czasem z perfumami, które kosztują tyle, ile ja wydaję na jedzenie na cały tydzień. Pachnie drogo, wygląda jak z kolorowego magazynu, ale jej dzieci… one nie mają ani czystych butów, ani pełnych brzuchów.
Czasami patrzę przez okno – dzieci stoją przed blokiem, brudne, w podartych spodniach. Najstarszy syn przeszukuje śmietnik, młodsze wołają o coś do jedzenia. Ile razy serce mi się krajało, kiedy przynosiłam im kromki chleba, a oni łapali je jak największy skarb.
A ich matka w tym czasie siedzi na ławce z innymi kobietami, popija kawę w plastikowym kubku i przechwala się nowym tuszem do rzęs. Jakby w ogóle nie widziała głodu we własnym domu.
Najgorsza jest moja bezradność. Mogę dać dzieciom kanapkę, mogę czasem podrzucić im buty po wnuku, ale wiem, iż to tylko kropla w morzu. Gdyby 800+ trafiało do nich, a nie do jej szafy, miałyby normalne dzieciństwo. A tak – ich matka tonie w perfumach, a one toną w biedzie.
Wieczorami pytam siebie, ile jeszcze będą musiały cierpieć. Bo jedno jest pewne – największą krzywdę dzieciom może wyrządzić nie los, a własna matka.