Syn jest tak podporządkowany żonie, iż spotyka się ze mną tylko potajemnie
Ja, Halina Marecka, wychowałam swojego syna, Marcina, sama. Może sama jestem winna temu, iż wyrósł na takiego zależnego od żony, ale ta świadomość rozrywa mi serce. Moja przyjaciółka z dzieciństwa, Wiesława, powiedziała mi wprost: „Za bardzo go rozpieszczałaś”. Te słowa zabolały, ale dały mi do myślenia. Teraz mieszkam w małym miasteczku pod Kielcami, prawie nie widując syna i wnuczki, bo jego żona, Kinga, całkowicie go sobie podporządkowała, a ja stałam się obcą w ich życiu.
Marcin urodził się, gdy już zapomniałam o jego ojcu, z którym żyłam w nieformalnym związku przez cztery lata. Mój tata, zamożny przedsiębiorca, kupił mi mieszkanie po szkole, abym czuła się niezależna. W młodości to miejsce tętniło życiem, ale wszystko się zmieniło, gdy poznałam jego. Miłość wydawała się wieczna, a ciąża zaskoczeniem. Nie wahałabym się ani chwili — w myślach już trzymałam dziecko w ramionach. Ojciec Marcina próbował wrócić, ale odsunęłam się. Rozstaliśmy się przed porodem. Rodzice namawiali, by zachować związek dla dobra dziecka, ale ja powtarzałam: „Będę dla niego i matką, i ojcem”. Tata tylko machnął ręką: „Twoje życie”.
Gdy Marcin miał siedem lat, mój ojciec odszedł. Dotąd niczego nam nie brakowało: zabawki, ubrania, wakacje — syn miał wszystko. Nie był rozkapryszony, a przyjaciółki dziwiły się: „Skąd u niego taka pogoda ducha, mimo dostatku?” Odpowiadałam z dumą: „Po prostu go kocham. On jest moim jedynym mężczyzną”. Wtedy nie przyszło mi do głowy, iż ten „mój jedyny” pewnego dnia wybierze inną kobietę, odsuwając mnie na margines. Byłaś pochłonięta jego nauką, służbą wojskową. Żeby uniknął ciężkich obowiązków, załatwiłam mu służbę w komendowaniu, a ja codziennie nosiłam mu domowe obiady, by tylko zobaczyć jego uśmiech.
Po wojsku Marcin dostał się na studia, gdzie na trzecim roku poznał Kingę. Gdy pierwszy raz ją zobaczyłam, ścisnęło mi się serce. Była piękna, ale jej spojrzenie — zimne, władcze — powiedziało mi wszystko. Od razu wyczułam: ta dziewczyna go zniewoli. I tak się stało. Stał się jej cieniem, spełniał każdą zachciankę, wydawał wszystkie oszczędności na drogie prezenty, wymyślał niespodzianki, byleby ją zadowolić. Kinga nie manipulowała wprost — po prostu pozwalała mu się kochać, a on w niej rozpuszczał. Nasze rozmowy sprowadzały się do jego zachwytów nad nią. Widziałam, iż tracą syna, ale ukrywałam ból, próbując być miłą dla synowej.
Przed ślubiem Kinga postawiła warunki: wesele miało być wystawne. Wydałam prawie wszystkie oszczędności, by jej dogodzić. Ale to nie wystarczyło — przepisałam na Marcina swoje mieszkanie, sama wprowadzając się do matki. To była moja największa pomyłka. Gdy Kinga dowiedziała się, iż mieszkanie jest tylko na jego nazwisko, rozpętała burzę. Następnego dnia Marcin pobiegł do notariusza i dodał ją do aktu. Czują się, jakby ziemia uciekła mi spod nóg: moja ofiara nic dla niej nie znaczyła. Od tamtej pory Kinga mnie znienawidziła, a ja stałam się intruzem w domu, który kiedyś był mój.
Gdy urodziła się ich córka, Zosia, wszystko jeszcze się pogłąbiło. Kinga całkowicie zawładnęła Marcinem: pracował na całą rodzinę, a w domu spełniał każde jej życzenie. Wymyśliła też pretekst, by zabronić mi widywać się z wnuczką. „Zosia ma alergię przez twoje koty — oświadczyła. — Przynosisz sierść na ubraniach, to szkodzi dziecku”. To był absurd, ale Marcin jej uwierzył. Sam poprosił, żebym nie przychodziła, patrząc w podłogę: „Będę wpadać czasem po pracy”. Słowa bolały jak cios nożem. Mój syn, którego wychowałam, stał się obcym człowiekiem, posłusznym żonie, która odgradza go ode mnie.
Teraz Marcin odwiedza mnie ukradkiem, jak złodziej. Gadamy o niczym przez pół godziny, unika mojego wzroku, a potem ucieka, bojąc się spóźnić do Kingi. Zosię widuję rzadko — tylko na przedszkolnych występach lub zajęciach baletowych, pod czujnym okiem synowej, która nie pozwala nam się choćby przytulić. Oczy wnuczki zaczynają już przypominać ten sam chłodny wzrok matki, co mnie przeraża. Serce pęka z tęsknoty: tracę nie tylko syna, ale i wnuczkę.
Chcę to zmienić, ale nie wiem jak. Kinga zbudowała mur, którego nie da się sforsować. Marcin, mój chłopczyk, stał się jej marionetką, a ja — zbędnym dodatkiem. Wiesława ma rację: za bardzo go chroniłam, i teraz nie potrafi się mi sprzeciwić. Ale jak to naprawić, nie rujnując jego rodziny? Każda jego wizyta to przypomnienie, iż go utraciłam. Żyję z tym bólem, marząc, by przytulić Zosię, porozmawiać z Marcinem szczerze, ale Kinga stoi między nami jak nieprzenikniona tama. Boję się, iż ta przepaść już nigdy się nie zamknie.