Oto jej historia:
No więc ja byłam wówczas przekonana, iż cieszy się, iż udało nam się wychować mądrego syna. Że mieliśmy szczęście, którego nie ma wielu rodziców. Nasz syn nigdy nie sprawiał problemów, był zdolny, dobrze się uczył, nie sięgał po alkohol czy narkotyki. Wybrał trudny, wymagający kierunek. Dostał się na studia bez większego problemu. Byłam taka dumna wówczas i taka szczęśliwa. Czułam się spełniona, jako matka i jako żona. Bo przecież na syna czekałam parę lat. Miałam kłopot, aby zajść w ciążę. Ileż to nocy przepłakałam, ile razy zazdrościłam koleżankom, iż mają już dzieci. Chodziliśmy do lekarzy, to inne czasy były, nie śniło nam się wówczas in vitro. Mąż mnie pocieszał i bardzo wspierał. W końcu się udało się i zaszłam w ciążę. Drżałam, żeby wszystko było w porządku. Urodził się zdrowy chłopak, mąż pękał ze szczęścia i z dumy. Był fantastycznym ojcem, bardzo zajmował się dzieckiem. I przecież tak w ogóle żyło nam się bardzo dobrze. Mieliśmy zawsze niezłą pracę, ładne mieszkanie, niezły samochód. Oczywiście, po latach już nie łączyło nas takie gorące uczucie. Ale sądziłam, iż jest między nami zaufanie, przyjaźń, iż to jest najważniejsze. Że syn wyjedzie, a my razem spędzimy resztę życia, będziemy zwiedzać Europę, chodzić na spacery, na dobre filmy.
Więc kiedy on powiedział, iż czekał na ten moment, kiedy syn dostanie się na studia, to byłam pewna, iż myśli o tym samym, co ja. O naszym wielkim szczęściu w życiu. Ale on wtedy mi wyznał, iż odchodzi, iż się zakochał, iż chce jeszcze czegoś więcej, iż od lat zabija go ta rutyna. Jego może zabijała latami, on mnie zabił w jednej sekundzie. Ja na początku nie rozumiałam, o czym on mówi, nie chciałam tego przyjąć do wiadomości. Ja nie wierzyłam, iż to możliwe, to było jak nocny koszmar, z którego jednak człowiek się budzi i wraca do rzeczywistości. Ale tym razem to ten koszmar miał stać się moją rzeczywistością. Mój mąż miał romans! Z kim? Z kobietą mieszkającą dwa bloki dalej. Samotną, bezdzietną rozwódką o dziesięć lat od niego młodszą. Poznali się na spacerach z psami, bo ona też ma małego pieska. Nagle dotarło do mnie, iż ostatnimi czasy mąż był do tych wieczornych spacerów wyrywny. Zawsze wolał, żebym to ja chodziła, nagle zapałał pasją do wyprowadzania psa. Znikał czasami na dość długo, twierdził, iż polubił chodzenie, bo poprawia mu kondycję. Ja w to wierzyłam, bo czemu miałam nie ufać człowiekowi, który nie zawiódł mnie przez tyle lat? Spotykali się od ponad roku, kiedy mógł, to chodził do niej, nie ukrywał, iż się zakochał. Powiedział, iż taka miłość w jego wieku to naprawdę wielki fart. Że on chce jeszcze z życia skorzystać, choćby gdyby miał potem żałować. Że jest mu naprawdę bardzo przykro, ale to jest dla niego ostatnia szansa, żeby coś jeszcze od losu wyrwać. Syn wyjechał na studia, on zabrał swoje rzeczy i poszedł dwa bloki dalej. Do niej. Ja zostałam sama z psem.
Musiałam jakoś wrócić do życia, ale to wcale nie jest łatwe. Mam raptem 52 lata i nagle zostałam kompletnie sama. Znajomi mniej chętnie gdzieś mnie zapraszają, wiem, iż spotykają się za to z nią i z moim mężem. To boli. Czasami choćby bardzo. Najgorsze jest to, iż czasami go widzę. Bo teraz wychodzi na spacery z jej psem. Uciekam zawsze w drugą stronę. Kilka razy widziałam też, jak idą razem roześmiani i przytuleni. Serce rozdziera mi się na kawałki, sąsiedzi plotkują, patrzą na mnie trochę z litością, trochę z pogardą. Opuszczona żona, zostawiona, jak niepotrzebny grat, jak śmieć, jak zużyty kuchenny rondel. Oto kim jestem, kim się stałam. Samotną, zgorzkniałą kobietą, nie rozumiejącą, jak do tego wszystkiego doszło. Często myślę, iż wolałabym, żeby umarł, żebym nigdy go więcej nie zobaczyła, żebym nie musiała patrzeć na jego szczęście. Byłabym wdową, mogłabym być pogrążona w żałobie, nie byłabym pośmiewiskiem, byłabym godna współczucia i wsparcia. A tak to ja tak naprawdę nie wiem, kim ja teraz jestem.