Jak nurkowie uratowali chłopców z zalanej jaskini? Ta akcja była możliwa tylko dzięki zdobyczom współczesnej medycyny

kobietaxl.pl 7 godzin temu

Miała być piękna wycieczka w głąb ziemi

Był czerwiec 2018 roku. To miała być kolejna, niezwykła wyprawa do wnętrza jednej z największych jaskiń w Tajlandii. Wielka przygoda dla nastolatków. Tham Luang, jest czwartym co do wielkości tego rodzaju ewenementem natury, ze skomplikowanym systemem korytarzy i grot. Leży na północy kraju, w prowincji Chiang Rai, nieopodal granicy z Mjanmą. Na eksplorację wyruszyło 12 chłopców w wieku 11–16 lat z juniorskiego klubu piłkarskiego „Dzikie niedźwiedzie”. Tylko jeden z nich, Adul Sam-on, potrafił mówić po angielsku. Towarzyszył im dwudziestopięcioletni trener Ekkapol Chantawong. Miał za sobą trudne życie, w wieku 10 lat został osierocony przez rodziców. W gdy miał zaledwie 11 lat wstąpił do zakonu buddyjskiego, tam pobierał nauki od mnichów i żył według ich zasad. Już jako buddyjski mnich opuścił klasztor, aby opiekować się starą i chorą babcią. Mężczyzna nie miał obywatelstwa tajlandzkiego, był bezpaństwowcem, ponieważ należy do mniejszości Tai Lue, wędrownego ludu, który od pokoleń, przemieszcza się przez otwarte granice pomiędzy: Chinami, Birmą, Laosem i Tajlandią. Cieszył się bardzo dobrą opinią wśród znajomych i chłopców, nad którymi roztaczał opiekę. Był postrzegany jako bardzo miły, odpowiedzialny i spokojny. Bardzo mocno zaangażował się w pomoc dzieciom z różnych grup etnicznych. Wychowywał chłopców poprzez sport i wspólne działania. W tym celu, oprócz treningów piłki nożnej, organizował dzieciom wycieczki, uczył jak dawać sobie radę w różnych sytuacjach. Od 2015 roku, gdy powstał klub piłki nożnej, działały w nim trzy zespoły juniorskie: do lat 13, 16 i 19, które grały w lokalnych rozgrywkach. Te zawody bardzo integrowały chłopców i ich rodziny, pochodzące z rożnych społeczności etnicznych.

Na wyprawę zwiedzania jaskini, 23 czerwca 2018 roku, wybrali się podopieczni ze wszystkich grup klubu. Na początku ekipa miała liczyć 14 osób plus opiekun. Ale do jaskini nie weszło dwóch chłopców. Jedno dziecko zapomniało roweru i gwałtownie pobiegło go odnaleźć, a drugie nie otrzymało pozwolenia od rodziców, więc odprowadziło kolegów do wejścia groty i musiało wracać do domu. Sama wycieczka miała potrwać tylko godzinę. To nie był pierwszy raz, gdy trener i jego zawodnicy wchodzili do tej jaskini. Tham Luang zwiedzali wcześniej, choćby podczas ceremonii inicjacyjnej zawodników. Tym razem powodem wyprawy miały być 17 urodziny jednego z członków klubu, Peerapata Sompiangjaia. Nikt nie miał obaw, iż coś złego może się stać. Cała grupa wchodziła powoli, bo od sali wejściowej ciągnie się wąski, kręty, stromy korytarz. Od czasu do czasu tunel rozszerza się i tworzy małe sale. Po pokonaniu 4 kilometrowego odcinka podziemnej trasy, dochodzi się do dużej groty zwanej Pattaya Beach, tak jak brzmi nazwa znanej plaży pod Bangkokiem. To bardzo trudny odcinek, dla wytrawnych grotołazów czas przejścia określa się na kilka godzin. Niebezpieczne są szczególnie wąskie szczeliny. Niektóre z nich dochodzą do powierzchni Ziemi, dzięki czemu, w jaskini zawsze jest świeże powietrze. ale to również śmiertelna pułapka, bo przez te otwory, w porze monsunowej woda deszczowa zalewa system jaskiń i korytarzy do wysokości choćby 5 metrów. Przed wejściem do pieczary stoi ostrzeżenie powiadamiające turystów o błyskawicznych powodziach, ale trener je zignorował. Ekkapol Chantawong nie zamierzał wchodzić tak głęboko, to miał być jedynie krótki wypad.


Porzućcie wszelką nadzieje, gdy niebo się oberwie


Gdy cała grupa zniknęła w krętych zaułkach podziemi, wtedy na powierzchni rozszalał się wyjątkowo ulewny deszcz. Woda gwałtownie przybierała i błyskawicznie zalała korytarz, odcinając młodym grotołazom drogę powrotną. Nie mieli wyjścia, jeżeli nie chcieli utonąć, musieli dotrzeć do miejsca gdzie mogli się schronić przed powodzią. Uciekali coraz głębiej w czeluście jaskini. Tak przemierzyli aż 4 kilometry w dół. Dotarli do obszernej jaskini, w której była wystarczająco wysoka skalna półka. Sama jaskinia jest położona prawie 10 kilometrów w głąb ziemi. Tu mogli być na razie bezpieczni.

Trener przez cały czas tej dramatycznej walki o życie, zachowywał spokój, mówił swoim podopiecznym co należy robić aby przetrwać. Chłopcy zaczęli przygotowywać obóz, by wszyscy mogli być zabezpieczeni przed naporem wody. Na półce wykopali zagłębienia, na w miarę wygodne legowiska. Woda przybierała, bo deszcz nieustannie padał. Osiągnęła już 3 metry. Trener zdawał sobie sprawę, iż są w śmiertelnej pułapce i tylko cud może ich uratować. Mimo to, nie pokazał ani przez chwilę załamania lub strachu. Chłopcy widzieli jego spokój i przekonanie, iż dadzą radę, więc mu ufali, nie popadali w panikę, wierzyli, iż opiekun ich uratuje. Wody do picia mieli pod dostatkiem, ale nie posiadali nic do jedzenia.

Alarm, iż stało się coś złego w jaskini, pierwsza podniosła matka jednego z zaginionych chłopców, gdy syn nie wrócił na noc do domu. Kobieta powiadomiła policję, natychmiast ruszyły poszukiwania. Policjanci i zaniepokojeni rodzice udali się do jaskini, przy wejściu odkryli zostawione rowery i sprzęt sportowy ich dzieci. Nikt nie miał wątpliwości, co się stało. Jaskinia była zalana. Informacja o tragedii gwałtownie obiegła cały świat. Czas naglił, nie było wiadomo, czy chłopcy i trener w ogóle żyją. Na pomoc zgłaszali się tajscy żołnierze Navy SEALs, profesjonalni ratownicy z całego świata. Już na drugi dzień przybyło zagraniczne wsparcie. Powstał zespół złożony z tysięcy nurków, inżynierów oraz wolontariuszy (było ich około 2 tysięcy) z całego świata. Do poszukiwań dołączył choćby miliarder Elon Musk, który zapewniał najbardziej nowoczesny i niezbędny sprzęt, aby wydostać chłopców. Gdy u stóp wzgórza z jaskinią pojawiły się nagle tysiące ludzi, zapanował chaos. Okazało się, iż nurkowie tajskiej jednostki Navy SEALs nie posiadali wystarczającego doświadczenia w nurkowaniu jaskiniowym. Dlatego 24 czerwca do akcji ruszyli nurkowie brytyjscy i amerykańscy tej formacji. Po żmudnych poszukiwaniach w śmiertelnym nurcie, 26 czerwca, nurkowie dotarli do rozgałęzienia jaskini, niestety rwący prąd zmusił ich do odwrotu. 27 czerwca do akcji weszła amerykańska Pacific Command, ale jej nurkowie też zostali pokonani przez żywioł. Teraz wszyscy wiedzieli, jak trudna jest sytuacja i z jakimi problemami muszą się zmierzyć. Cały czas lało, dopiero 30 czerwca, a więc po 7 dniach od wejścia chłopców do jaskini, deszcz ustał. Ratownicy ruszyli lepiej przygotowani i osiągnęli znaczący postęp. Ekipie udało się dotrzeć do tzw. sali 3, tam założyli obóz. Mieli nikłą nadzieję, iż zaginieni żyją, ponieważ nigdzie nie natrafili na żadne zwłoki.


Supermeni w akcji


Pierwszymi, którzy dotarli do zatopionych dzieci i ich trenera, byli dwaj brytyjscy płetwonurkowie Richard Stanton i Johna Volanthen. Stało się to 2 lipca, 400 metrów za salą Pattaya Beach. Ratownicy, zanim dostrzegli zaginionych, skrytych na wystającym skalnym występie, wyczuli ich obecność po zapachu. Dzieci były wykończone, ale nie straciły hartu ducha. Na szczęście wśród nich był ten jeden z chłopców, który znał angielski, to dzięki niemu udało się nawiązać kontakt i porozumieć. Wszyscy byli bardzo szczęśliwi, iż zostali odnalezieni, najpierw sądzili, iż natrafili na nich przypadkowi turyści. Dopiero potem usłyszeli, iż ratuje ich cały świat, byli tym bardzo wzruszeni. Poprosili o jedzenie, a także spytali o datę. W ciemnościach stracili poczucie czasu. Brytyjczycy zostali z nimi przez dłuższy czas, aby dodać im otuchy, zostawili swoje latarki i zapewnili, iż wrócą z pożywieniem i niezbędnymi lekami. Obiecali, iż już ich nie zostawią.

Potem przez tydzień wszyscy specjaliści na powierzchni opracowywali plan ewakuacji dzieci i ich trenera. W tym czasie kolejne grupy płetwonurków dostarczały grupie wysokokaloryczne jedzenie, preparaty witaminowe oraz leki. Dzieci prosiły wprawdzie o ulubione smakołyki, ale na razie musieli jeść wysokokaloryczne posiłki, aby maksymalnie nabrać sił. Młodzi sportowcy mieli już zapewniony stały kontakt listowny z rodzinami. Wiadomości w obie strony, dostarczały kolejne ekipy nurków, dzieci zapewniały o swoim dobrym samopoczuciu i głębokim przekonaniu, iż wyjdą z tego żywe, bo tak obiecywał ich trener.

W tym czasie sztab i specjaliści z całego świata głowili się co zrobić, bo chłopcom groził choćby czteromiesięczny pobyt w zalanych tunelach. Wyłoniły się cztery warianty ewakuacji: wykopanie szybu i wyciągnięcie ich od góry, nauka nurkowania, wypompowanie wody z jaskini lub ostatecznie czekanie i stałe dokarmianie uwięzionych dzieci. Niestety poziom tlenu spadał. Uwięzionym groziło uduszenie, więc czekanie odpadało. Po 100 próbach wiercenia szybu, odwiert okazał się zbyt krótki, do celu brakowało kilkuset metrów. Transport sprzętu i warunki pogodowe były zbyt trudne. Kolejny wariant odpadł.

W tym czasie cała pierwsza część jaskini została przekształcona w ogromną bazę, podzieloną strefy: dla ratowników, wojska, wolontariuszy, rodzin dzieci, kuchnię polową, część dla mediów oraz polowy szpital.

Ruszyło wypompowywanie wody. Niestety motopompy nie dały rady ogromowi wody. Poziom obniżał się zaledwie 1 centymetr na godzinę. To było zbyt mało. Wtedy wydarzyła się tragedia, jeden z tajlandzkich nurków Saman Kuman, dostarczając tlen do jaskini, sam stracił życie z niedotlenienia. Na dał rady wrócić.

Zespół Elona Muska opracował kapsułę w rozmiarze chłopców, zaproponował aby w niej po kolei transportować każdego z nich. Plan został odrzucony przez szefa akcji ratunkowej, Narongsaka Osotthanakorna. Specjalista uważał, iż prototyp z bardzo skomplikowaną aparaturą jest zbyt ryzykowny w użyciu w tych ekstremalnych warunkach. To była rezerwowa, ostateczna opcja.

Czas się kończył. Trzeba było nadzwyczajnych rozwiązań. Do chłopców przypłynął lekarz, Australijczyk Richard Harris, anestezjolog i nurek z 30-letnim doświadczeniem. To on był głównym mózgiem tej akcji ratowniczej. Przebadał chłopców oraz trenera, ich stan był zadowalający. Zaproponował kolejne rozwiązanie.


Medycyna wkracza do akcji


Lekarz po uzyskaniu zgody od wszystkich chłopców oraz trenera, podjął decyzję, transport w maskach tlenowych nakładanych na całą twarz. Jak jednak uśpić dziecko na 3 godziny nurkowania, tak by oddychało samodzielnie, nie obudziło się w wodzie i nie zerwało maski?

Dr Richard Harris i zespół nurków zaplanowali coś zupełnie niebywałego - pełne znieczulenie ketaminą podaną domięśniowo – w jaskini, w wodzie, w absolutnej ciemności. Jeszcze nikt nigdy wcześniej nie wykonał takiego zadania. Trzeba był opracować bardzo precyzyjny plan - uproszczony system dawkowania, dokładne szkolenie nurków, awaryjne podania leku w wąskich tunelach. Ketamina okazała się jedynym środkiem, który spełniał warunki tej misji: pozwalała utrzymać oddech, była odporna na błędy dawkowania, nie wymagała intubacji. Tylko uśpione dzieci mogły jednak pokonac ekstremalną trasę, inaczej nie dałyby rady przebyć kilometrów w ciemnej, mętnej wodzie. Mogłyby wpaść w panikę i się utopić. Ketamina zachowuje odruchy ochronne dróg oddechowych w większym stopniu niż inne środki znieczulające, nie powoduje problemów z oddychaniem, gdy człowiek jest nieprzytomny. Cała akcja była realizowana przez najlepszych, z najlepszych ratowników świata, 40 z Tajlandii i 50 z zagranicy. m.in. Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii, Danii, Belgii i Finlandii. Gdy zaakceptowano ten wariant ratunku, wcześniej nurkowie na całej trasie, stworzyli podwodną sieć systemu doprowadzającego tlen do jaskini. Cała konstrukcja została ukończona 7 lipca. Dzień później przystąpiono do dzieła. Po kolei nieprzytomne dzieci holowano przez całkowicie zalane tunele przez ponad 1,1 kilometra. Każde dziecko transportowano w pozycji twarzą w dół, z kończynami skrępowanymi – dla uniknięcia przypadkowego ściągnięcia maski i zaczepów w wąskich tunelach. W razie konieczności nurkowie podawali kolejne dawki ketaminy, każde dziecko otrzymało 3 – 4 dawki przypominające podczas ewakuacji. Każdy chłopiec był asekurowany przez dwóch ratowników, jeden ciągnął uśpione dziecko, drugi pilnował butli z tlenem i maski. Chłopcy byli szczupli i mali, więc to ułatwiało nurkom ratunek meandrowanie w wąskich i krętych tunelach. Do końca nie było także pewności, czy nigdy nietestowane w takich warunkach maski, zakrywające całą twarz, nie zaczną przepuszczać wody. Przytomne dziecko mogłoby spanikować i pogorszyć sytuację. Uśpione, miały większe szanse przeżycia. Trener także został znieczulony i w stanie uśpienia przeciągnięty przez niebezpieczny odcinek trasy.

Akacja była obliczona na trzy godziny na jednego człowieka. Gdy uratowani obudzili się już na powierzchni ziemi, był 5 lipca, a oni byli bezpieczni. Świat oszalał z ulgi i radości. To był prawdziwy cud i niewiarygodna kooperacja ludzi z całego świata. Dzieci i ich trener trafili do szpitala, nikomu nic złego się nie stało. Akcja ratunkowa doczekała się naukowego opracowania. Na PubMed można znaleźć na ten temat artykuł, opracowany przez anestezjologów z rożnych ośrodków badawczych.


Uratowała ich siła spokoju trenera


Gdy pierwsze emocje opadły, rozpoczęła się drobiazgowa analiza, tego niezwykłego przypadku odwagi i siły przetrwania. gwałtownie okazało się, iż bohaterem i człowiekiem, który uratował chłopców był ich trener, były mnich Ekkapol Chantawong. W tej ekstremalnie trudnej sytuacji wdrożył w życie nauki z klasztoru buddyjskiego. Pierwsza z nich była zasada - Zachowaj spokój i działaj dalej.

Taką też wiadomość otrzymał od swojego buddyjskiego opata Prayutha Jetiyanukarna, który przybył pod jaskinię. W liście do byłego wychowanka napisał: „Bądź cierpliwy. Staraj się budować swoją zachętę od wewnątrz. Ta energia da ci siłę do przetrwania”.

Potem trener „Dzikich niedźwiedzi” mówił mediom, iż spokój jest najważniejszy, a strach jest zaraźliwy. Gdyby Ekkapol pokazał lęk i panikę, chłopcy sami by się przestraszyli. Przestaliby logicznie myśleć. To jest złota zasada dla wszystkich liderów, to trudne czasy oddzielają złych liderów od dobrych. Kiedy występuje ogromna presja psychiczna, fizyczna i psychologiczna — wtedy najważniejsze jest zachowanie spokoju. Kolejną niezwykle istotną cechą, którą posiadał trener, było przyznanie się do tego, co zrobił źle.

Mężczyzna w liście, który wysłał na zewnątrz z jaskini, przyznał się, iż złamał zasadę nie wchodzenia do jaskini w czasie monsunu. Bardzo za to przeprosił i wziął całą odpowiedzialność na siebie. Napisał: „Obiecuję, iż będę się opiekować dziećmi najlepiej jak potrafię. Chcę podziękować za całe wsparcie i przeprosić”.

Trener zastosował także jedną z najważniejszych zasad wybitnego lidera - przywódcy jedzą na końcu.

Według ratowników, Ekkapol był jednym z najsłabszych w całej grupie, przez cały czas akcji oddawał swoim wychowankom swoje racje jedzenia. Ich dobro stawiał najwyżej. Zdobył tym ogromny szacunek. Tym poświęceniem sprawił, iż dzieci czuły się przy nim bezpieczne. Ufały jego decyzjom, mimo strachu.

Trener potrafił również wzbudzić w dzieciach pozytywne nastawienie, mimo beznadziejnej sytuacji. Gdy nurkowie dotarli do ich jaskini, byli wręcz zaskoczeni, w jak dobrych nastrojach zastali chłopców. Nie byli zrozpaczeni ani nie płakali, wręcz przeciwnie, śmiali się. To była zasługa ich trenera, Ekkapola. Pozwolił im uwierzyć w szanse na ratunek i przeżycie. Ten skromny mężczyzna stał się bohaterem nie tylko Tajlandii, ale całego świata.


Szczęście w nieszczęściu


Trener natychmiast otrzymał obywatelstwo Tajlandii, tak samo jak pozostali bezpaństwowcy w jego zespole, wśród nich był był Adul Sam-On, ten który jako jedyny mówił po angielsku. Chantawong założył własną akademię piłkarską, aby jeszcze bardziej zaangażować się w pomoc mniej uprzywilejowanym dzieciom w rozwoju swojego potencjału. Wielu jego wychowanków zostało profesjonalnymi piłkarzami, pokończyło studia. "Jestem naprawdę dumny, ponieważ niektóre dzieci osiągają swoje cele" - powiedział w rozmowie z BBC.

Adul Sam-On w tej chwili potrafi mówić w pięciu językach, dzięki stypendium studiował w Nowym Jorku, a teraz ubiega się o posadę w ONZ.

Co ciekawe, walka z wodnym żywiołem nie opuszcza trenera Ekkapola. We wrześniu 2024 roku powódź znowu go dopadła. Tym razem gwałtownie wezbrana woda zalała jego dom. Mężczyzna razem z partnerką i ciocią musieli ratować się ucieczką na dach, gdzie spędzili noc, zanim mogli zejść na niższe partie domu. Chantawong przyznał dziennikarzom, iż doświadczenie sprzed lat bardzo się przydało. - Nie sądzę, iż czymś się to różniło. Najpierw trzeba się skupić i zacząć rozwiązywać problem, z którym się mierzymy – stwierdził z uśmiechem. Pytany przez dziennikarzy, czy potrafi sobie wyobrazić trzecie takie doświadczenie, Ekkapol roześmiał się głośno: „Trudno powiedzieć. Nie możemy wiedzieć, co się wydarzy, ale mam nadzieję, iż nie będę musiał znów dziś wieczorem wychodzić na dach”.

Źródła:

https://pmc.ncbi.nlm.nih.gov/articles/PMC7481118/

https://www.wprost.pl/swiat/10138942/byl-mnichem-nie-ma-swojej-ojczyzny-kim-jest-trener-z-tajlandzkiej-jaskini.html

https://www.independent.co.uk/asia/southeast-asia/thai-cave-boys-coach-trapped-typhoon-floods-b2611557.html

https://www.bbc.com/news/world-asia-64648769

https://globalnews.ca/news/10752079/cave-boys-coach-trapped-typhoon-thailand/

https://www.facebook.com/groups/215455585943680?multi_permalinks=1468211807334712&hoisted_section_header_type=recently_seen&locale=pl_PL

https://www.theguardian.com/world/2024/sep/11/thai-cave-boys-coach-trapped-again-six-years-later-by-typhoon-floods

https://www.theguardian.com/world/2024/sep/11/thai-cave-boys-coach-trapped-again-six-years-later-by-typhoon-floods

https://www.lawsonwilliams.co.nz/blog/4-leadership-lessons-25-year-old-thai-coach-trapped-soccer-boys-cave

Idź do oryginalnego materiału