Nie zasługujesz na moje łzy
Nie zapominaj, Kinga: gdyby nie ja, to choćby byś człowiekiem nie była powiedziała matka, spinając włosy spinką z bursztynem. Wychowałam cię na rękach, znalazłam porządnego męża, pomagam z dzieckiem a ty?
Kinga w milczeniu myła naczynia. Jej ręce poruszały się automatycznie, ale w środku wszystko ściskało się w ciasny węzeł. Wiedziała, iż zaraz zacznie się wykład o tym, jak wszystko robi źle.
A o twojej pracy to już choćby nie mówię. Kto idzie do księgowości po filologii? Wstyd. Mogłaś być nauczycielką, jak Ania, córka mojej koleżanki. A ty…
Kinga nie odpowiedziała. Dawno nauczyła się milczeć. To był jej jedyny pancerz. Gdy próbowała się sprzeciwić kończyło się burzą. Matka wiedziała, jak uderzać słowami.
Rodzina mieszkała w starej kawalerce na obrzeżach Wrocławia: Kinga, jej mąż Marek, sześcioletnia córka Zosia i matka Danuta Janówna. Po śmierci ojca Kinga nalegała, żeby mama zamieszkała z nimi. Na początku wydawało się to dobrym pomysłem babcia będzie blisko, pomoże z Zosią, Kinga będzie mogła spokojnie pracować.
Ale bardzo gwałtownie Danuta Janówna zawłaszczyła całą przestrzeń. Rządziła w domu, komentowała każdy krok, a w jej oczach choćby herbatę Kinga zaparzała nie tak.
Marek znosił to cierpliwie. Czasem próbował żartować, czasem znikał na długo w garażu. Był zwykłym, dobrym, trochę zmęczonym człowiekiem. Bez patosu, ale z ciepłem. Kinga go kochała, ale z każdym rokiem to ciepło się oddalało jakby coś zimnego stanęło między nimi. A to coś siedziało w kuchni, w kwiecistym szlafroku, i tłumaczyło, jak powinno być.
Wszystko zmieniło się po telefonie od lekarza rodzinnego. Stan matki się pogarszał: silne bóle głowy, dezorientacja, mdłości. Diagnoza potwierdziła najgorsze obawy glejak, nieoperacyjny. Lekarze mówili o paru miesiącach, może roku, jeżeli będzie szczęście.
Kinga nie płakała. Po prostu zastygła. Potem zaczęła działać jak automat. Badania, wizyty w klinikach, konsultacje. Przekładała spotkania w pracy, prosiła szefa o zdalne. Ten się zgodził. Marek też. choćby Zosia, jakby wyczuła, iż teraz mama robi wszystko sama.
Danuta Janówna wydawała się niezmienna. Narzekała na pielęgniarkę, odpyskowała lekarzowi, krytykowała zupę. Tylko czasem, gdy myślała, iż nikt nie słyszy, wzdychała w poduszkę.
Pewnego dnia Kinga sprzątała w schowku szukała starego koca. Wśród pudeł i zawiniątek znalazła butowe pudełko. W środku listy. Większość do niej, ale pisane obcymi rękami.
Pierwszy zaczynał się słowami:
Kinga, czekam na ciebie. Zadzwonię jeszcze, nie wierzę, iż tak po prostu zniknęłaś. Twoja Ola.
Ola. Jej przyjaciółka ze studiów. Najbliższa. Ta, z którą marzyły o Francji, własnej księgarni, pisaniu opowiadań. Nie pokłóciły się po prostu kontakt się urwał. Kinga była pewna, iż to Ola zniknęła.
Kolejne listy były od Oli, jeszcze jeden od pracodawcy: zaproszenie na staż w Warszawie. Kinga rozpoznała kopertę dostała kiedyś taką samą, tylko… pustą. Myślała, iż to pomyłka.
A jeszcze jeden list był od Marka. Stary, jeszcze przed ślubem. Pisał, iż marzy o wyjeździe do Gdańska, o małym biznesie, życiu nad morzem. Kinga go nie dostała. Myślała, iż Marek po prostu zmienił zdanie.
Usiadła na podłodze, trzymając te listy. Świat się lekko przechylił.
To nie były pomyłki. To był sabotaż.
Matka przechwytywała listy. Chowała, ukrywała, może choćby fałszowała odpowiedzi. W głowie Kingi przewijały się zdania:
Ta twoja Ola to pustKinga złożyła na pół najstarszy list, wzięła głęboki oddech i po raz pierwszy od lat poczuła, iż jej życie w końcu jest naprawdę jej.