Niewidzialna praca, na której opiera się branża AI. Fragment książki w „W cieniu AI”

magazynpismo.pl 5 godzin temu

Jest upalny wrześniowy poranek. W ciężkim równikowym powietrzu wisi groźba deszczu, a ubrania zaczynają kleić się do skóry już o dziewiątej. Ian Koli czeka na mnie przed zatłoczoną kawiarnią Connie’s Coffee Corner, zlokalizowaną w Kibera Town Centre — ośrodku społecznościowym w Kiberze, dzielnicy Nairobi. Kiedy się przedstawiam, sprężystym krokiem i z ręką wyciągniętą na powitanie podchodzi do nas także przyjaciel i były współpracownik Iana, Benjamin Ngito.

Ian i Benja znają się z czasów wspólnej pracy w amerykańskiej organizacji non profit Sama, która zleca prace cyfrowe w Afryce Wschodniej. Ubrany w wyblakły T-shirt marki Superdry i prezentujący dwudniowy zarost, Benja opowiada, iż jego przygoda z nią zaczęła się właśnie tu, gdzie stoimy, obok kawiarni Connie’s. W 2008 roku lokalny zespół rekrutacyjny Samy zaproponował mu honorarium za zwerbowanie 20 młodych mieszkańców Kibery na szkolenie informatyczne w sąsiedniej kafejce internetowej. Udało mu się znaleźć tylko 19 ochotników, więc sam zapisał się jako dwudziesty.

— Nie miałem wyboru — mówi. — Potrzebowałem tej kasy.

Ostatecznie przepracował w Samie pięć lat.

Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio.Wykup prenumeratę lub dostęp online.

W 2018 roku również Ian dostał propozycję stałego zatrudnienia w tej organizacji. Z początku myślał o prostych pracach administracyjnych czy porządkowych, był więc zaskoczony, kiedy przyjaciel powiedział mu, iż chodzi o sztuczną inteligencję. Jak sam mówi, nie miał pojęcia, czym ona jest. Nigdy wcześniej nie pracował w biurze, a już na pewno nie w sektorze nowoczesnych technologii. W okresie dorastania imał się różnych doraźnych zajęć — sprzątał, pracował na budowach, organizował oddolne akcje społeczne. Gdy nie mógł znaleźć innego zatrudnienia, brał pieniądze od lokalnych polityków za sianie zamętu w dzielnicy podczas wyborów. Inicjował wznoszenie barykad na ulicach, palenie opon czy rozróby z policją.

— Tutaj, w getcie, żyje się z dnia na dzień. Kiedy komuś udaje się zdobyć odrobinę gotówki, od razu wydaje ją na jedzenie — tłumaczy.

Z rozmów z Benją i innymi przyjaciółmi wiedział, iż praca w Samie zmieniła ich życie. On też poczuł więc nadzieję na odmianę własnego losu i wyprowadzkę z ciasnego lokum, które zajmował wraz z sześcioma innymi młodzieńcami. Może choćby zdołałby zaoszczędzić trochę pieniędzy? Przyjął więc propozycję zatrudnienia i pracuje w Samie do dziś.

Kiedy dwa lata temu kontaktowaliśmy się wirtualnie podczas pandemii covidu, by porozmawiać o tej organizacji i jego pracy, Ian był przeraźliwie chudym chłopakiem z nieśmiałym uśmiechem pod rzadkim wąsem. Dziś prowadzi nas do swojego nowego domu w centrum Kibery. Mieszka w nim z żoną i czteromiesięcznym dzieckiem.

— Wiele się zmieniło — mówi.

Kibera. Czego nie widać z Doliny Krzemowej

Położona niedaleko centrum Nairobi Kibera jest jednym z największych slumsów w Afryce. Mieszkają tu najbiedniejsze warstwy społeczeństwa. Milion obywateli tego miasta nędzy znajduje się w ciągłym ruchu, zanurzony w magmie skomplikowanych relacji sąsiedzkich, ożywionych targów i zwykłych ludzkich spraw. Jesteśmy jak papierowe łódeczki niesione nurtem codzienności. Nikt nie unika rowów i rynsztoków — są tu normalnymi szlakami komunikacyjnymi. Na tych wąskich ścieżkach piesi muszą nieustannie uskakiwać przed taksówkami motocyklowymi (zwanymiboda-boda), trąbiącymi natarczywie dostawczakami i dziećmi biegającymi za piłką. Sklepy mięsne i przybytki fryzjerów konkurują o miejsce z salonami piękności i barami ze smażonym kurczakiem. Wszędzie widać reklamy wszechobecnej w Kenii firmy M-PESA, świadczącej usługi finansowe za pośrednictwem telefonów komórkowych. W nieruchomym powietrzu unosi się ostra woń psujących się odpadków, upału i ludzkich ciał.

Przeczytaj też:Narodziny idei Białego Zbawcy. Fragment książki „Afryka to nie państwo” Dipo Faloyina

Kibera to złożony, amorficzny organizm składający się z odrębnych osiedli, plemion i klas społecznych. Obowiązuje tu niepisana hierarchia. W miejscu zwanym Laini Saba, położonym na pagórku, u którego podnóża się znajdujemy, szerzy się przestępczość, a nędzne chatynki są zbudowane z gliny i płótna. W każdej z nich gnieździ się sześć–siedem osób. Tu, gdzie jesteśmy, w osadzie o nazwie Gatwikira, domostwa są kryte blachą, a czasem choćby mają murowane ściany. Można mieć taki dom na własność i dzielić go z jedną, góra dwiema osobami. Przede wszystkim jednak da się bez strachu wyjść za dnia na ulicę.

Jak mówi Ian, sensem życia kiberyjczyków jest przetrwanie. Muszą rywalizować o skąpe zasoby wody, radzić sobie z niedostatkiem energii elektrycznej i walczyć o nieliczne miejsca pracy. Jednoczy ich jednak fanatyczna wręcz lojalność wobec lokalnej społeczności i zbiorowa nieufność w stosunku do państwa. Spory rozstrzyga miejscowa starszyzna. Polityk, który rządzi dzielnicą od 20 lat, ma przydomek Baba, czyli Ojciec.

Nigdy wcześniej nie byłam w Nairobi, ale wychowałam się w Mumbaju. Stolica Kenii, z niespożytą przedsiębiorczością jej mieszkańców, ich codziennymi smutkami i żywiołowo okazywaną radością, trochę mi przypomina miejsce, z którego pochodzę.

Kiedy docieramy do jego domu, Ian wyciągniętym w górę kciukiem wskazuje drewniane schody.

— Pięterko — mówi z uśmiechem.

Newsletter

Aktualności „Pisma”

W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.

Zapisz się

W tych stronach druga kondygnacja to rzadkość. Wchodzimy na górę i pokonujemy wąski korytarz obramowany ukośnymi dachami z blachy. Pachnie mydłem i świeżością. Kobiety rozwieszają pod gołym niebem dopiero co uprane, ociekające wodą ubrania. Niektóre z nich mają na plecach chusty z dziećmi. Pozdrawiają nas skinieniem głowy.

Ian prowadzi mnie do ostatniego pomieszczenia po lewej stronie. Schludne wnętrze jest oświetlone gołą żarówką. Wszechobecny w Kiberze dźwięk rapu dociera tu przytłumiony, jakby z oddali. Warkot wentylatora biurkowego wdziera się w panującą we wnętrzu ciszę.

— Oto mój dom — mówi Ian. —Karibu sana*.

Wnętrze zostało starannie zagospodarowane, do ostatniego centymetra kwadratowego. W pomieszczeniu znajdują się kanapa, dwa krzesła, odwrócona do góry dnem drewniana skrzynia, która pełni funkcję stołu, a także duże łóżko, ustawione w rogu i oddzielone wzorzystą zasłoną, zapewniającą odrobinę prywatności. Na jednej ze ścian powieszono otwartą szafkę na buty, w której widać kilkanaście par tenisówek Iana, a pod nią wiszą w rządku jego czapki z daszkiem. Przy łóżku, w nogach, ukryta przed wzrokiem gości, stoi kuchenka.

Na podwyższonej półce widzę laptopa, a obok niego ogromny telewizor, traktowany niemal jak bóstwo. Na stronie głównej Netflixa wyświetlają się bez dźwięku zwiastuny hollywoodzkich i bollywoodzkich filmów i seriali. Pod koniec 2020 roku Sama nawiązała współpracę z miejscowymi operatorami telekomunikacyjnymi, by rozprowadzić internetową sieć światłowodową w dużej części Kibery oraz w innych rejonach miasta. Dzięki temu podczas pandemii osoby związane z organizacją mogły pracować w domach. Ian znalazł się wśród tych, których mieszkania zostały podłączone do internetu, dzięki czemu stał się nagle bardzo lubiany wśród sąsiadów.

— To moje domowe biuro — mówi. — Tutaj się budzę, pracuję przez cały dzień, a po zakończeniu pracy mam czas, żeby wziąć udział w zajęciach edukacyjnych. Uczę się programowania.

W zeszłym roku Sama przyznała mu stypendium na naukę w college’u, dzięki czemu Ian mógł …

Idź do oryginalnego materiału