Dziś obudziłem się od huku. Znowu. Coś leciało, tłukło się, rozbijało. Zegarek wskazywał wpół do siódmej rano. Niedziela, cholera. Jedyne dni, kiedy można było pospać przynajmniej do ósmej.
— Matka! — wrzeszczał Krzysiek z kuchni. — Gdzie mój kubek? Znowu wszystko poprzenosiłaś!
Pięćdziesiąt dwa lata. Wstałem z łóżka, narzuciłem szlafrok. W lustrze – zmęczona twarz kobiety, która zapomniała, kiedy ostatnio się wyspała. Siwe włosy z odrostami, sińce pod oczami. Kiedy zdążyłam się tak postarzeć?
— Idę, idę — mruknęłam i powlokłam się do kuchni.
Krzysiek stał wśród bałaganu. Na podłodze leżały odłamki talerza – widocznie tego, który rzucił w poszukiwaniu swojego „świętego” kubka. Dwadzieścia pięć lat, metr osiemdziesiąt wysokości, szerokie ramiona. A zachowuje się jak kapryśny trzylatek.
— Masz swój kubek — wyciągnęłam z suszarki niebieską filiżankę z napisem „Najlepszy Syn”.
Kupiła ją lata temu, jakieś siedem. Wtedy jeszcze wierzyłam, iż się opamięta, znajdzie pracę, zacznie żyć po ludzku. Teraz ten napis wydawał się kpiną.
— I dlaczego go tam wsadziłaś? Mówiłem, iż ma stać na stole!
— Krysiu, umyłam naczynia przed snem…
— Nie Krysiu! Krzysiek! Ile razy mam powtarzać?!
Wyrwał kubek z moich rąk, nalał resztki wczorajskiej herbaty z czajnika. Patrzyłam na odłamki i myślałam – znowu sprzątać. Znowu kupować nowy talerz. Znowu znosić.
— Mamo, co się stało? — w drzwiach stanęła Ania. Drobna, krucha, w starej piżamce. Dziewiętnaście lat, a wygląda na szesnaście. Studiuje pedagogikę, marzy o pracy z dziećmi. jeżeli skończy studia. jeżeli wytrzyma tę atmosferę w domu.
— Nic, córeczko. Tylko talerz się potłukł.
— Sam się potłukł, co? — prychnął Krzysiek. — Sam wziął i spadł.
Ania wzięła miotłę i zaczęła zamiatać odłamki. Rutynowo, jakby rozbita zastawa o poranku była normą.
— Nie ruszaj! — warknął Krzysiek. — Nikt cię nie prosił o sprzątanie!
— To kto to zrobi? — cicho spytała Ania.
— To nie twoja sprawa!
Usiadłam przy stole, oparłam głowę na dłoniach. Boże, ile jeszcze? Ile można znosić te krzyki, awantury, tę… wojnę we własnym domu?
Dziesięć lat temu umarł Wojtek. Mój mąż, ojciec dzieci. Serce nie wytrzymało. A może po prostu nie chciał już żyć w tym szaleństwie. Wtedy Krzysiek jeszcze studiował. Choć rzucił po pół roku. Powiedział, iż mu się nie podoba. Zatrudnił się w sklepie – wytrzymał dwa tygodnie. Zwolnił się, bo szef był „debil”. Potem była budowa – też nie wyszło. Koledzy „idioty”. Myjnia – właściciel „cham”. I tak rok za rokiem. Najpierw wierzyłam, iż się odnajdzie. Potem prosiłam, by chociaż spróbował. Potem błagałam. A potem po prostu się pogodziłam z tym.
A on stawał się coraz bardziej zgorzkniały. Na cały świat, na życie, na nas z Anią. Ale najbardziej – na matkę. To ja byłam winna, iż jest nieudacznikiem. To ja go źle wychowałam. To ja powinnam go utrzymywać, karmić, ubierać.
— Matka, co na śniadanie? — Krzysiek rzucił się na krzesło.
— Jajecznica, kasza…
— Znowu kasza! Mam dość tego gówna! Kup jakieś normalne płatki!
— Krzysiu, wczoraj kupiliśmy płatki. W dwa dni je zjadłeś.
— To kup jeszcze!
— Za co? Wypłatę mam dopiero za tydzień.
— Twoje problemy!
Wstałam, otworzyłam lodówkę. Pół opakowania twarogu, trzy jajka, kawałek chleba. Do wypłaty siedem dni. Ania dorabia – rozdaje ulotki w weekendy. Sto złotych dziennie. Właśnie starcza na autobus i obiady na uczelni.
— Mogę zrobić jajecznicę — powiedziałam.
— Z bekonem!
— Bekonu nie ma.
— To nie chce! Mam dość tego żebraczego jedzenia!
Wstał, kopnął krzesło. Z hukiem przewróciło się.
— Krzysiu, przestań — cicho poprosiła Ania.
— A ty się nie odzywaj! — obrócił się do siostry. — Myślisz, iż jesteś lepsza? Ze swoim debilnym studium?
— Niczego nie myślę…
— Jasne, iż myślisz! Patrzysz na mnie jak na…
— Krzysiu, uspokój się — wstałam między nich.
— I ty też się zamknij! Macie mnie dość! Żyję jak w więzieniu! W tej przeklętej klitce!
— Nikt cię tu siłą nie trzyma — wyrwało mi się.
Krzysiek zastygł. Powoli się do mnie odwrócił.
— Co powiedziałaś?
— Nic. Nic nie mówiłam.
— Powiedziałaś, iż nikt mnie nie trzyma? Sugerujesz, iż mam się wyprowadzić?
— Krysiu…
— Odpowiadaj! Chcesz, żebym się wyniósł?
Milczałam. A przecież chciałam. Boże, jak bardzo! Obudzić się rano w ciszy. Nie wzdrygać się na każdy dźwięk. Nie chodzić na palcach we własnym domu.
— Milczysz? To wiedz – nigdzie nie pójdę! To też moje mieszkanie! Jestem tu zameldowany!
— Mieszkanie jest sprywatyzowane na mnie — cicho powiedziałam.
— I co z tego? Jestem twoim synem! Mam prawa!
— Masz obowiązki — nieoczekiwanie dla siebie odpowiedziałam. — Jesteś dorosłym mężczyzną. Masz dwadzieścia pięć lat.
— No i zaczyna się! — Krzysiek uderzył pięścią w stół. — Jestem złym synem! Nierobem! Ja…
— Krzyczysz na mnie codziennie! — poczułam, jak coś we mnie pęka. — Nic nie robisz! Żyjesz na mój koszt i jeszcze mnie obwiniasz!
— Zamknij się!
— Nie zamknę się! Jestem zmęczona! Rozumiesz? Zmęczona! Mam pięćdziesiąt dwa lata, pracuję od rana do nocy, żeby wyżywić dwójkę dorosłych dzieci!
— Jedno dziecko studiuje i pomaga — wtrąciła Ania. — A drugie…
— Zamknij mordę! — Krzysiek ruszył w stronę siostry.
— NIE WAŻ SIĘ! — krzyknęłam. — Nie waż się na nią krzyczeć!
— A co mi zrobisz? Wezwiesz policję? ToOstatni raz spojrzałam na drzwi, przez które wyszedł, wzięłam głęboki oddech i poczułam, jak ciężar lat nagle znika.