Że może sama zapomniałam, iż zjadłam ten ser, iż może dzieci podjadły, iż po prostu — mam za dużo na głowie. Ale kiedy kolejny raz otworzyłam pustą lodówkę i zobaczyłam pusty słoik po dżemie, w którym jeszcze rano była połowa, wiedziałam, iż coś tu nie gra.
Teściowa zawsze mówiła, iż „rodzina powinna się trzymać razem”. Że „dzieci i wnuki to jej całe życie”. A gdy po narodzinach córeczki zaproponowała, iż będzie nam „pomagać”, wzruszyłam się.
Myślałam: cudownie, ktoś poda rękę, gdy ja padam ze zmęczenia. Ktoś ugotuje zupę, przypilnuje małej, może choćby przyniesie trochę ciepła.
Przez pierwsze tygodnie było naprawdę dobrze. Gotowała, sprzątała, opowiadała historie z dawnych lat. Tylko iż z czasem zaczęłam zauważać drobiazgi.
Znikały rzeczy. Najpierw niewinnie — kilka plasterków szynki, serek, pół bochenka chleba. Potem coraz więcej.
W końcu pewnego dnia wróciłam z pracy, otwieram lodówkę, a tam... pustka. Nie było nic oprócz butelki wody i ogórka. A rano zostawiłam tam garnek rosołu, garść pierogów i kawałek ciasta.
– Mamo, co się stało z obiadem? – zapytałam.
A ona spojrzała na mnie z kamienną twarzą i wzruszyła ramionami:
– Nie wiem, może się zepsuł i wyrzuciłam.
Zapach świeżego kurczaka w śmietniku mówił co innego.
Pewnej nocy obudził mnie hałas. Wyszłam do kuchni — i zobaczyłam ją. Stała przy lodówce, w szlafroku, z otwartym słoikiem majonezu w jednej ręce i parówką w drugiej.
Kiedy mnie zobaczyła, nie speszyła się ani trochę. Po prostu powiedziała spokojnie:
– No co? Nie będę przecież jadła u siebie, jak tu mam wszystko lepsze.
Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać.
Rano zachowywała się tak, jakby nic się nie stało. Przyniosła kawę, zapytała o wnuczkę, udawała ciepłą i zatroskaną. Ale gdy wspomniałam o lodówce, jej ton się zmienił.
– Boże, ty wszystko liczysz? To tylko jedzenie! Ty to chyba nie masz większych problemów!
Powiedziała to tak, iż sama zaczęłam się czuć winna. Ale z każdym kolejnym dniem widziałam coraz więcej — zjadane śniadania, puste słoiki, znikające ciastka. Czasem choćby przynosiła coś z naszego domu „do siebie”, bo „u niej przecież też ktoś może wpaść”.
Nie chodziło już o jedzenie. Chodziło o szacunek. O to, iż pod pozorem troski wdarła się w nasze życie jak złodziej z kluczem.
Zrozumiałam, iż teściowa nie przyszła pomagać. Ona przyszła żyć naszym życiem, korzystając z niego, jak z otwartego bufetu.
Pewnego dnia, gdy znowu zabrakło obiadu, po prostu powiedziałam:
– Mamo, dziękujemy za wszystko, ale poradzimy sobie sami.
Nie odezwała się do mnie przez miesiąc. Powiedziała rodzinie, iż „wyżegnałam ją jak psa”.
Dziś śmieję się z tego, choć zajęło mi to trochę czasu. Zamontowałam nową lodówkę z zamkiem — serio. Nie dlatego, iż jestem złośliwa. Tylko dlatego, iż nie każdy głód da się nakarmić jedzeniem.
Niektórzy, tak jak moja teściowa, karmią się cudzym życiem — i choćby nie mają z tego wyrzutów sumienia.












