Czasami ludzie myślą, iż rodzina to zawsze powód do radości. Że jeżeli ktoś wpada do ciebie z ciastem, dziećmi i uśmiechem, to musisz nakryć do stołu, odłożyć swoje sprawy i grać rolę gościnnej gospodyni. A jeżeli nie – jesteś niewdzięczna, chamskie i nie potrafisz budować relacji. Ale jakoś nikt nie zastanawia się, iż za tą pozorną bliskością często kryje się bezczelność, wścibskość i zwykłe wykorzystywanie.
Tę historię chcę opowiedzieć z mojej perspektywy. Wydarzyła się ze mną, Kasią, gdy razem z mężem przeprowadziliśmy się do Krakowa i zaczęliśmy urządzać swoje nowe życie.
Wynajęliśmy przytulne mieszkanie na obrzeżach miasta, byliśmy pochłonięci pracą i organizacją domu, dlatego unikaliśmy niepotrzebnych kontaktów. Nie znosiłam hałaśliwych spotkań, a zwłaszcza domowych imprez z nadmiarem jedzenia i krzykliwymi dziećmi. Ale w życiu każdego znajdzie się ktoś, kto uważa twój dom za swoją letnią rezydencję, a ciebie – za darmową obsługę.
Taką osobą została Magda – rodzona siostra mojego męża. Na początku było choćby sympatycznie: przychodziła z mężem i dziećmi „na herbatkę”, przynosiła drożdżówki kupione po drodze i zachowywała się kulturalnie. Ale gwałtownie się to zmieniło. Magda zaczęła pojawiać się coraz częściej – zawsze bez zapowiedzi.
„Cześć! Nie masz nic przeciwko, jeżeli wpadniemy dziś do was? No to szykuj obiad, będziemy za godzinę!” – takie telefony stały się normą. Pytała dla formy, ale nie czekała na odpowiedź. Odmowy nie przyjmowała. choćby gdy mówiłam, iż jestem chora, zajęta lub po prostu chcę odpocząć – olewała to.
I gdyby przychodziła sama. Ale nie. Mąż, trójka rozwrzeszczanych dzieci, czasem choćby ich pies. I ani jednego jabłka, ani kartonu soku – nic. Siedzieli do późna, zjadali wszystko z lodówki, po czym wychodzili, zostawiając po sobie stertę naczyń i moje wyczerpane nerwy.
Zaczęłam nienawidzić świąt. Urodziny, Nowy Rok, zwykłe weekendy – stały się udręką. Gotowałam, uśmiechałam się, znosiłam, potem sprzątałam do drugiej w nocy, a rano biegłam do pracy. Mąż milczał. Nie znosił konfliktów i uważał, iż „to przecież siostra, trzeba wytrzymać”.
Aż w końcu pewnego dnia miałam dość. Zrozumiałam, iż jeżeli teraz tego nie zatrzymam – będzie tylko gorzej. Zadzwoniłam do Magdy i powiedziałam:
„Magda, dziś z mężem wpadniemy do was. Nakryj do stołu, przygotuj więcej jedzenia – przy okazji wezmę coś dla nas na wynos. I proszę, żeby było coś słodkiego dla dzieci, bo z koleżanką przyjdziemy z małymi głodomorami.”
„Eee… może innym razem?” – wydukała.
„Jesteśmy już w drodze. Będziemy za dwadzieścia minut” – odcięłam się i rozłączyłam.
Mąż, gdy się dowiedział, wpadł w furię i odmówił udziału w „tej prowokacji”. Nie nalegałam. Wzięłam ze sobą koleżankę Basię – która od razu się zgodziła – oraz jej dwójkę maluchów. Weszłyśmy do Magdy bez wahania.
Widziałam, jak za firanką przemknął cień. Stała przy oknie. Ale nam nie otworzyła. Ani po pukaniu, ani po dzwonku. Firanka drgnęła i zastygła. Uśmiechnęłam się.
Z Basią poszłyśmy do kawiarni. Zamówiłyśmy makaron, deser i lampkę wina. Śmiałyśmy się. Dzieaki rozrabiały, ale w końcu czułam spokój. Po raz pierwszy od dawna miałam wrażenie, iż odzyskałam swój dom, swoje granice i prawo do decydowania, kogo chcę w nim widzieć.
Od tamtego dnia Magda przestała dzwonić. Przestała wpadać. Ani w święta, ani bez powodu. Mąż trochę się obraził, ale w końcu się pogodził z sytuacją. A ja – odetchnęłam.
Wiecie co? Nie zawsze trzeba być miłą. Czasem, żeby ochronić siebie, trzeba postawić kropkę. Albo przynajmniej nauczyć się zamykać drzwi przed tymi, którzy od dawna nie pukają, tylko wchodzą jak do siebie.
Uważam, iż postąpiłam słusznie. A wy?