Czasem ludzie myślą, iż rodzina to zawsze radość. Że jeżeli ktoś wpada z ciastem, dziećmi i uśmiechem, to musisz nakryć do stołu, odłożyć swoje sprawy i grać rolę gościnnej gospodyni. A jeżeli nie — jesteś niewdzięczna, niegrzeczna i nie umiesz budować relacji. Ale jakoś nikt nie pomyśli, iż za tą pozorną rodziną bliskością kryje się często zwykła bezczelność, chamstwo i wygodnictwo.
Tę historię opowiem od swojego imienia. Wydarzyła się ze mną, Krystyną, gdy z mężem przeprowadziliśmy się do Wrocławia i zaczęliśmy układać sobie życie.
Wynajęliśmy przytulne mieszkanie na osiedlu, byliśmy pochłonięci pracą, urządzaniem się i staraliśmy unikać niepotrzebnych kontaktów. Nie znosiłam hałaśliwych towarzystw, a już zwłaszcza domowych biesiad z mnóstwem jedzenia i krzykiem dzieci. Ale w życiu każdego przychodzi moment, gdy ktoś uzna twoje mieszkanie za swój drugi dom, a ciebie — za darmową pomoc domową.
Taką osobą została Anna — rodzona siostra mojego męża. Na początku było choćby miło: wpadała z mężem i dziećmi „na herbatkę”, przynosiła kupione po drodze pierniczki i zachowywała się przyzwoicie. Ale gwałtownie wszystko się zmieniło. Anna zaczęła pojawiać się coraz częściej — zawsze bez zapowiedzi.
— Hej! Nie masz nic przeciwko, jeżeli wpadniemy dzisiaj? To szykuj obiad, będziemy za godzinę! — takie telefony stały się normą. Pytała dla formy, ale nie czekała na odpowiedź. Odmowy nie przyjmowała. choćby jeżeli mówiłam, iż jestem chora, zajęta, albo po prostu chcę odpocząć — ignorowała to.
I gdyby przychodziła sama. Ale nie. Mąż, trójka rozwrzeszczanych dzieci, czasem choćby ich pies. Ani jabłka, ani soku — nic. Siedzieli do późna, zjadali wszystko z lodówki, a potem wychodzili, zostawiając po sobie stertę brudnych naczyń i moją wykończoną duszę.
Zaczęłam nienawidzić świąt. Urodziny, Nowy Rok, weekendy — stały się udręką. Gotowałam, uśmiechałam się, znosiłam, sprzątałam do drugiej w nocy, a rano — do pracy. Mąż milczał. Nie lubił konfliktów i uważał, iż „to przecież siostra, trzeba wytrzymać”.
Aż w końcu pewnego dnia pękłam. Zrozumiałam, iż jeżeli tego nie zatrzymam — będzie tylko gorzej. Zadzwoniłam do Anny i powiedziałam:
— Aniu, z mężem dzisiaj do was wpadniemy. Nakryj do stołu, przygotuj dużo — a i jeszcze coś na wynos bym wzięła. I zadbaj, żeby dzieci miały co słodkiego, bo moje z koleżanką są strasznie głodne.
— Eee… może innym razem? — zawahała się.
— Jesteśmy już w drodze. Będziemy za dwadzieścia minut — odcięłam się i rozłączyłam.
Mąż, gdy się dowiedział, urządził awanturę i odmówił udziału w „tej prowokacji”. Nie nalegałam. Wzięłam swoją koleżankę Małgosię — ona była jak najbardziej „za”, a na dokładkę zabrałyśmy jej dwójkę maluchów. Ruszyłyśmy energicznie pod drzwi Anny.
Widziałam, jak za firanką przemknął cień. Stała przy oknie. Ale drzwi nam nie otworzyła. Ani po pukaniu, ani po dzwonku. Tkanina drgnęła i zastygła. Uśmiechnęłam się.
Poszłyśmy z Małgosią do kawiarni. Zamówiłyśmy makaron, deser i lampkę wina. Śmiałyśmy się. Dzieci hałasowały, ale w mojej duszy zapanował spokój. W końcu poczułam, iż odzyskałam swój dom, granice i prawo decydowania, kogo chcę w nim widzieć.
Od tamtej pory Anna przestała dzwonić. Przestała przychodzić. Ani na święta, ani bez powodu. Mąż trochę się obraził, ale w końcu się pogodził z sytuacją. A ja — odetchnęłam.
Wiecie, nie zawsze trzeba być miłą. Czasem, by ochronić siebie, trzeba postawić kropkę. Albo przynajmniej nauczyć się zamykać drzwi przed tymi, którzy od dawna w nie nie pukają, tylko wchodzą butami.
Uważam, iż postępowałam słusznie. A wy?