Mąż odszedł, zabierając wszystko. A uratowała mnie… teściowa.
Kiedy zostałam sama, z półroczną córeczką na rękach i pustym portfelem, byłem pewna, iż to koniec. Mąż nie tylko odszedł – uciekł, zabierając wszystkie oszczędności, by zacząć nowe życie w nowym mieszkaniu. Zostawił nas w wynajętej klitce, bez wsparcia, bez słowa wyjaśnienia. Nie wiedziałam, od czego zacząć.
Nie oglądałam się po pomoc. Własna matka machnęła ręką: „U nas nie ma miejsca”. Mieszkała już tam moja starsza siostra z dziećmi, a jej słowo było prawem. Byłam zbędna. Porzucona. Samotna.
Aż nagle – dzwonek do drzwi. Nie wierzyłam własnym oczom, gdy na progu zobaczyłam… Annę Zofię – moją teściową. Kobietę, z którą od lat miałam trudne, napięte relacje. Spodziewałam się drwin, wyrzutów, ale ona tylko powiedziała stanowczo:
– Pakuj się szybko. Jedziecie do mnie z dzieckiem.
Zaniemówiłam.
– Anno Zofio, ja… Dziękuję, ale może nie warto… – zaczęłam, ale przerwała mi:
– Dość! Nie jesteś z ulicy, jesteś matką mojej wnuczki. Ruszamy.
Wzięła malutką na ręce, spojrzała jej w oczy i szepnęła czule:
– Chodź, złotko. Babcia ci bajkę opowie. Będziemy spacerować, warkocze pleść… A mama się spakuje.
Stałam jak wryta. Ta sama kobieta, która kiedyś mówiła, iż „wciągnęłam jej syna w pułapkę z dzieckiem”, teraz głaskała moją córkę po policzku i mówiła do niej jak do własnej. Mechanicznie spakowałam rzeczy. Nie wierzyłam w to, co się działo.
Anna Zofia oddała nam z córeczką duży pokój w swym mieszkaniu, a sama przeniosła się do maleńkiego. Próbowałam protestować, ale machnęła ręką:
– Jesteś matką. Dziecku trzeba przestrzeni. Niedługo zacznie raczkować. A ja i w kuchni przeżyję, nie pierwszy raz.
Na kolację podała gotowane warzywa i mięso.
– Karmisz piersią – wyjaśniła. – Mogę i smażone zrobić, ale tak będzie lepiej dla was obu.
W lodówce stała cała paczka zupek dla niemowląt.
– Czas na nowe smaki. jeżeli nie posmakuje – kupimy inne. Mów śmiało.
Nie wytrzymałam. Rozpłakałam się. Nikt nigdy nie okazał mi tyle ciepła. Przytuliłam się do niej jak dziecko i szepnęłam przez łzy:
– Dziękuję… Gdyby nie pani, nie wiem, gdzie byśmy teraz były.
Przytuliła mnie mocno:
– Ciii, kochanie. Faceci są tacy – gdzie wiatr zawieje, tam lecą. Sama syna sama wychowałam. Jego ojciec odszedł, gdy miał osiem miesięcy. Nie dam, by moja wnuczka miała gorzej. Wszystko się ułoży. Jesteś silna. Poradzimy sobie razem.
Zamieszkałyśmy we trzy. Rok minął jak sen. Na urodziny córeczki zdmuchiwałyśmy świeczki na torcie razem: ja, malutka i ta, którą kiedyś uważałam za wroga. Piłyśmy herbatę, śmiech nas nie opuszczał, a ja w końcu czułam się nie samotną matką, ale częścią rodziny.
Aż – znowu dzwonek.
– Mamo – usłyszałyśmy głos byłego męża – chciałem ci kogoś przedstawić. To Weronika. Możemy u ciebie pomieszkać parę miesięcy? Nie mam pracy, na wynajem nie starcza…
Zbielałam. W środku zamarzłam. Bałam się – a jeżeli ich wpuści? Przecież to jej syn.
Anna Zofia choćby nie osłabła.
– Wynoś się. I ją zabierz. Rzuciłeś żonę z niemowlakiem bez grosza, a teraz jeszcze masz czelność? Nie jesteś już moim synem. A ty, dziewczyno, uważaj – z takimi długo się nie żyje. Dzisiaj przyjdzie, jutro zniknie.
Stałam w osłupieniu. Nie poznawałam tej kobiety – stała się dla mnie nie drugą, ale pierwszą matką. Tą, która w potrzebie nie odwróciła się, ale podała dłoń.
Sześć lat mieszkałyśmy razem. Anna Zofia była przy mnie, gdy znów się zakochałam i wyszłam za mąż. Na ślubie zajęła miejsce mojej matki, z dumą trzymała moją dłoń, gdy szłam do ołtarza. Miesiąc później okazało się, iż noszę syna. Płakała ze szczęścia. I zrozumiałam – czasem los odbiera, by dać więcej. A najbliżsi wcale nie muszą być ci, co po krwi.