Droga, której nie przejechaliśmy razem
Bożena i Wojciech Kowalscy marzyli o jednym — samochodzie. Nie byle jakim kawałku blachy na kołach, ale o bilecie do wolności, którą sobie wyobrażali od dnia ślubu. Prawie trzydzieści lat — praca, działka, sezonowe dodatkowe zajęcia, dziesiątki odmów sobie w drobiazgach — wszystko po to, by kupić auto i wyruszyć we dwójkę w podróż. Bez planów, bez pośpiechu, tylko oni i droga.
I udało się. Srebrzysty „Hyundai Tucson” stanął w starej szopie obok wiernej „maluchy”, która służyła im wiernie przez dekady. Wojciech chodził wokół auta jak dziecko, które dostało wymarzony prezent. Głaskał maskę, zaglądał do środka, a Bożena już widziała, jak pędzą przez mosty, przy których jeszcze nie byli, jak śpią na kempingach, piją kawę na stacjach benzynowych, patrzą na zachody w obcych miastach…
Plan był gotowy od dawna. Wszystko dopięte na ostatni guzik: trasa, noclegi, miejsca do jedzenia, lista potrzebnych rzeczy. Wojciech — za kierownicą i za całą technikę. Prześledził mapy, wypisał współrzędne kempingów, stacji paliw, obliczył dystanse, wydrukował harmonogram postojów. Bożena — za klimat, jedzenie i wrażenia. W jej notesie był każdy bar z regionalnym jedzeniem, każda atrakcja, każde ładne miejsce na zdjęcie. Nikomu nie mówili — to była tylko ich historia, osobista i tajemnicza.
Lato dobiegało końca. Zostało tylko dokończyć ostatnie sprawy na działce. Był wrzesień, chłodny wiatr już przypominał o nadchodzącej jesieni. Wracali do miasta — dwadzieścia kilometrów do mieszkania. Słońce chyliło się ku zachodowi, Bożena patrzyła przez okno, a Wojciech coś podśpiewywał. Wszystko wydawało się idealne.
Aż w jednej chwili wszystko się skończyło.
Gwałtownie zwolnił, złapał kierownicę, ciało rzuciło się do przodu — i zastygło. Auto stanęło na środku drogi. Bożenę mocno przygniótł pas, nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Potem — krzyk, panika. Wojciech nie odpowiadał. Po prostu osunął się, opuszczając głowę na kierownicę.
Bożena wezwała pogotowie, próbowała go ocucić. Lekarze przyjechali szybko, ale… Już nie oddychał.
Serce. Nagle. Pas wciąż pachniał jego wodą kolońską, a jego już nie było.
Zaczęły się formalności: policja, córka z mężem, łzy, pytania. Ale Bożena nie słyszała. Wciąż siedziała w samochodzie, w tym samym miejscu, gdzie tak niedawno marzyli. Patrzyła, jak go zabierają. I nie uroniła ani jednej łzy. Stała się pusta.
Minęło dziewięć dni. Potem czterdzieści. Potem trzy miesiące.
Córka przyjeżdżała, przynosiła jedzenie, sprzątała. Próbowała nawiązać rozmowę. Na próżno. Bożena jakby zamknęła się w sobie. Mechanicznie poruszała się po mieszkaniu, kładła się, wstawała, gotowała zupy, ale dusza była zamrożona.
Aż pewnego dnia córka, niby od niechcenia, zapytała:
— Mamo, a to srebrne auto — czyje?
— Wojtek je… — zaczęła Bożena i wtedy fala wspomnień uderzyła ją w piersi. Obrazy przemknęły przed oczami: jak wybierał kolor, jak się cieszył, jak wpisywał współrzędne stacji benzynowych… I wtedy się rozpłakała. Pierwszy raz naprawdę. Nie po cichu, nie powściągliwie — ale z rozpaczą. Tak, iż córka się przestraszyła. Bożena szlochała cały dzień i prawie całą noc. A potem zasnęła. A gdy się obudziła — zrozumiała: trzeba żyć. Dla niego.
Wiosną wróciła na działkę. Otworzyła plecak Wojtka, który stał nietknięty, i znalazła niebieską teczkę. Ich trasa. Jego charakter pisma. Jego notatki: „tu napijemy się kawy”, „tu na pewno zechcesz zdjęcie”.
Zamknęła teczkę. Łzy napływały, wściekłość wrzeła. „Jaka, do cholery, podróż?!” — chciała krzyczeć. Chciała wyrzucić. Ale nie potrafiła. Włożyła do torby.
Na działkę jeździła teraz pociągiem. Zięć zabrał auto — obiecał wozić, ale potem się zakręcił. Nie miała do niego pretensji. Co tam. Pewnie i tak już nie potrzebowała.
Ale wieczorami otwierała teczkę. Najpierw — ukradkiem. Potem — regularnie. Czytała, wspominała. Jakby był obok. Szeptał jej: „Jedźmy, Bożenko”.
I pewnego wieczoru się zdecydowała. Wróciwszy do miasta, zapisała się na kurs. Nie byle jaki — na ekstremalną jazdę. Instruktor, chłopak około dwudziestki pięciu lat, na początku prychnął. Ale Bożena była uparta. Uczyła się, ćwiczyła, ściskała kierownicę z taką siłą, jakby trzymała się go jak życia.
Zdała egzamin. Prawdziwy. Z adnotacją. Z dumą.
A potem przyszła do córki. Spokojna. Pewna siebie.
— Kasia, zejdź proszę. Z kluczami. I dokumentami.
Wzięła je, podeszła do auta. Pogłaskała je. Wsiadła. Zapaliła.
A potem — ruszyła. Nie mówiąc nic. Trzy dni później była już za granicą — w kraju, od którego zaczynała się ich trasa.
Potem było tylko więcej.
A z córką porozmawia później. Zrozumie. To przecież było ich z Wojtkiem marzenie. I teraz to była jej droga. Droga bez niego. Ale wciąż we dwoje.