Skąpy mąż

polregion.pl 5 godzin temu

W jakimś zakątku Polski, gdzie zima długo trwa, a lato spływa cienkimi strumykami deszczu, tkwił niezbyt przyciągający zakład kopalniany. Białe, drewniane domki, jak grzyby rosnęły wzdłuż zbożowych pól, a między nimi szare betonowe bloki przypominające dreptak z kata. Lat sześćdziesiątych, gdy Polska szła ku przyszłości, pełnej nadziei i wyższych marzeń, tu, w Bobrownikach, czas jakby się zabarylował. Wszyscy kończący szkołę wybierali pracę na kopalni i tak do szopy, i do mieszkania. Wysokie stawki, subsydia, ale niskie rentowności.

W jednym z tych bloków, na parterze, mieszkała rodzina Kowalskich. Z zewnątrz niemal niewidoczna, bo zasłana sporymi pokrowcami na okna. Wewnątrz? Jakby ktoś rzucił pejzaż i uczepił się każdej groszy. Głową domu był Jan Kowalski wysoki, chudy, z twarzą jakby odgrzebana z króliczego gniazda. Na kopalni był szanowany potrafił osadzić najbardziej imbirsowego kolegę, a na wagach zawsze o mozułek mniej. Ale w domu?

Główny ekspert w zawożeniu jedzenia z kucharstwa do ust, bez zbędnego przekazu. Pewnego razu, podczas obiadu z sąsiadką, Jaś rzucił:

Janusiu, czasem byś się uśmiechnął, a nie robił co tydzień małych skosów po zdrowiu?
A Kowalski przez sześć miesięcy nie zdrowił się z nią może jak się przypuszcza chciał zaoszczędzić na uśmiechu. No bo każdy ma limit.

Żona, Zofia była kiedyś pieśniarką w chórcie parafialnym, ale teraz chwytała się życia jedną ręką, a drugą spieszyła z wiadrem do kuchni. Pracowała w biurze, gdzie liczyła zegrzane dokumenty, co idealnie pasowało do męża. Ich syn, Paweł, zaledwie dwudziestolat, od dziecka wiedział, iż w tym domu wszystko ma ceny. Cicho, umoruszony, po cichu wymykał się z domu, by nie połapać się w jakimś sklepie. Albo by nie musiał usłyszeć:

Za czym się gniejesz, no powiedz, bo już się zęby kostką po ścianie rozbije!. Wtedy się trzęsła jego wiadro.

Sąsiedzi szeptali, iż Janci to wariat nie ma telewizora, nie wie, co to sofa. A w ich drugim pokoju? Szafka z drzwiami na łańcuch, jak w krematorium. W środku mąka, zmielone grochowe konewki, patelnie z tłuszczem, wszystko w porcjach. Jan Kowalski imponował swoją ogromną wiedzą o pieniądzach i bardzo niskim błędem w kosztach życia.

Rano zaczynał się identycznie: Zofia, byle jak ubrana, szła do tych drzwi na łańcuch. Paweł trzymał się kąta, by nie zobaczyć, jak mierzy mu jedzenie do talerzyka dwie łyżki dla Zofii, jedna dla niego, a reszta do jego. Zofia pytała cicho, ale Jan się nie odzywał, bo wtedy zarzucał kolejne koszty: A dobrze, iż nie kupiliśmy lodówki! A i czymś akurat przyniesiesz teraz do domu?!!!

Paweł odgarniał jak zawsze, bardziej zbyt. W szkole nie miał przyjaciół za dużo kosztowało. Na wesele brata siostry przychodził tylko po to, żeby usiłować coś skubnąć z kuchni. Przyjaciół? To wydatek. Idź, dorosłego skrztu byś przestał szanować, a ja ci to powiem, mówił do niego ojciec. A Paweł wciąż szczupły, cichy, zaciśnięty w sobie. Jego jedyną ulotą było bibliotekarstwo darmowe, nie mające limitów w czasie.

Raz, znalazł kotka namiocowego, drżącego od zimna. No i co, spróbuj mu coś dać? Ja mam dziwiaka! krzyczał Jan. A Paweł odgarniał, iż może go mniej jeść. jeżeli chcesz, żebyś własne mięso rozmrożony, to weź go! wrzasnął ojciec.

Zofia nie mówiąc ani słowa patrzyła, jak syn wyrzuca zwierzę na deszcz. Wtedy zrozumiała: traci go. Tego, co w nim było czystsze.

W nocy szła do pokoju męża, tracąc też resztkę nadziei. Janciu może czas już nie przekładamy. Pawełu wyrosł już z tej portki dzieci w szkole się śmieją Ty chcesz, żeby takim kończył? rzuciła. Jan rzucił prasą gazet, podniósł się jak burzowy pies, aż przyciskał Zofię do ściany. Jasne, bo ja nie mam pojęcia, czego może chcieć moje dziecko. On musi mieć świadomość, iż niestety, nie wszyscy są bogaci!.

Paweł dobrał się do ogrodzenia, zaczął lecieć do technikum w Nowym Targu. Żył jak wariatomat liczył choćby bilety na tramwaj, a jeżeli był z菍кер, to do domu wracał pieszo. Tam spotkał Witka, który zaprosił go na kino. Nie mam pieniędzy odmówił. Nie masz? Stypendium było pięćset, a ty choćby spłukiwanie gazete nie rozdzielałeś. Ale Paweł był jak lodowaty kij liczył, sprzątał, żył po krokach.

Jakaś dziewczyna, Ola, wypatrzyła go była przyjemna, dawniej grzeczna. jeżeli chcesz, idźmy do kawiarni, daję! zaprosiła. Paweł zerknął na portfel, nie mówiąc ani słowa. To co? Załatwisz się? drążyła. Kawienie jest za droże zaczął, ale wtedy zerwał się szum w głowie. I poszedł. Pierwszy raz w życiu nie zastanowił się, iż to był głupi wydatek. Ale coś w nim się zmieniło.

Ożenił się, ale żona, Olga, gwałtownie zauważyła: Pawełu dajmy w końcu te firany? To chyba do szopy, ale ładniej będzie. Nie ma sensu, już tak mniej więcej zdrowia. Olga zaczęła się gniewać, gdy zauważyła, iż Paweł żyje jak jego ojciec tylko iż niestety, nie miał sznurówki, która by go spoiła.

W końcu zabrzmiał ich koniec. Pawełu, czas to rozmieścić uczysz się, ale już nie żyjesz zaczęła. No i co? Ja się jakoś 의미owałem rzucił. A co z tobą było, skoro Twojego ojca nie możesz choćby poprosić, żeby przez chwilę uśmiechnął się?!

Paweł był zły, aż do skóry: Nie bełkoc! Ja mam kuna. Olga rzuciła portfel, a potem drzwi. Za nimi czekała tylko niezadowolona wola: przez to, iż uśmiechnął się raz, zawalił całe życie.

Paweł został sam w pustym mieszkaniu. Zrozumiał, iż najdroższe w życiu to nie skosy z pieniędzmi, ale ich brak. Ale było już za późno.

Idź do oryginalnego materiału