Siedziałam przy kuchennym stole, trzymając w dłoni zaproszenie – nie dla mnie, ale dla sąsiadki, która z dumą chwaliła się, iż idzie na ślub mojej córki.
Moja córka. Moja Ania.
Nie zaprosiła mnie.
Wszystko we mnie zamarło. Czułam, jak świat kurczy się do tej jednej wiadomości, która uderzyła mnie mocniej niż jakiekolwiek inne słowa wypowiedziane przez moje dziecko.
Gdy zadzwoniłam i zapytałam – spokojnie, nie z wyrzutem, tylko z potrzebą zrozumienia – usłyszałam:
– Mamo… Całe życie się ciebie wstydziłam. Urodziłaś mnie, gdy miałaś 45 lat. Wszystkie koleżanki miały młode, modne mamy. A ty zawsze byłaś stara, zmęczona, staromodna. Teraz nie chcę, żeby ludzie pytali, czy jesteś moją babcią. To mój dzień. Chcę go przeżyć bez wstydu.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć. choćby się nie rozpłakałam. Po prostu odłożyłam słuchawkę i spojrzałam na zdjęcia na ścianie. Maleńka Ania na rękach. Ania z warkoczykami. Ania w pierwszej klasie. Zawsze przy mnie.
A teraz – nikogo przy mnie nie było.
Nie opowiedziała nikomu, jak walczyłam z lekarzami, by mnie nie zmusili do aborcji. Nie powiedziała, iż jej ojciec zmarł, zanim skończyła trzy miesiące. Że wychowałam ją sama, pracując jako salowa w szpitalu, zmieniając pościel i myjąc podłogi, żeby tylko miała co jeść, w co się ubrać, żeby mogła studiować, rozwijać się, być szczęśliwa.
A teraz jestem… wstydem.
W dniu jej ślubu siedziałam w ciszy, piekąc sernik, bo tak miałyśmy tradycję – na każdą istotną okazję. A potem zjadłam kawałek sama, przy stole, który jeszcze wczoraj myślałam, iż będę dzielić z rodziną.
I tylko jedno pytanie nie daje mi spokoju:
Czy naprawdę można wstydzić się kogoś tylko dlatego, iż go kochał całym życiem… za długo?